Na ulicy, obok gorejącego domu, zebrał się już całkiem spory tłum.
– Gaście żesz, do ciężkiej cholery! Na co czekacie? – krzyczał ktoś z tłumu.
Dowodzący akcją gaśniczą spojrzał na stojącego na uboczu mężczyznę ćmiącego papierosa. Pstryknięty, w stronę ognia, niedopałek wylądował w ogródku. Mężczyzna skinął przyzwalająco głową, po czym obrócił się na pięcie i ruszył do stojącego nieopodal pojazdu. Czerwone języki ognia, trawiące pozostałości budynku, migotały na jego czarnej, skórzanej kurtce.
– Gasimy – padł rozkaz.
Strumień wody z sąsiednich domów przeskoczył na powoli wygasające zgliszcza. Było jasne, że jeśli w domu było cokolwiek cennego, to należało już o tym mówić w czasie przeszłym. Część gapiów poczęła się rozchodzić. Niektórzy z niedowierzaniem i przerażeniem kręcili przecząco głowami, jakby w ten sposób usiłowali zaczarować rzeczywistość. Gdyby udało się wniknąć w zbiorowy umysł tłumu i odczytać jego myśli, to dwie z nich dźwięczałyby wyjątkowo często i wyraźnie. „Może przynajmniej kilka ocalało” oraz „jeśli znajdą je u mnie, to będę mieć szczęście, jeżeli skończę podobnie”.
* * *
Kilka godzin wcześniej na ulicę Niepodległości 18 podjechała niepozorna czarna furgonetka. Jedyne co mogło wzbudzić niepokój, to całkowicie przyciemnione szyby, co było nielegalne, oraz dziesięciu mężczyzn, ubranych zupełnie na czarno, którzy się z niej wylali, bez słowa, ni najcichszego szmeru, zajmując, najwidoczniej wcześniej ustalone, pozycje. Zarówno pierwszy, jak i drugi fakt mogły zostać łatwo przeoczone, ze względu na nieprzypadkowo wybraną późną nocną godzinę.
Gdy grupa antyterrorystów zajęła pozycje, nadszedł mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce. Rozejrzał się dookoła, a upewniwszy się, że wszystko przebiega, do tej pory, zgodnie z planem, skinął przyzwalająco głową. Jeden z antyterrorystów uniósł prawą dłoń, z trzema wyprostowanymi palcami, do góry. Jeden z palców zniknął, dołączając do pozostałej dwójki. Sekundę później w górze tkwił wyciągnięty jedynie palec wskazujący. Kiedy i on zgiął się, pozostawiając w powietrzu zaciśniętą pięść, taran wyważył drzwi willi, a połowa czarnych postaci wlała się do środka. Chwilę później na pierwszym piętrze, cztery złowrogie, milczące błyski rozświetliły okno. Pięć cieni wynurzyło się z domu. Jedna z postaci, które pozostały na zewnątrz, kolbą karabinu rozbiła piwniczne okienko, wywołując przy tym drugi tej nocy hałas, podczas całej akcji. Kolejny z mężczyzn wrzucił przez otwór do środka jakiś przedmiot. Przez sześć sekund nic się nie działo. Później rozbłysk światła rozświetlił piwniczne okna. Ciemna dotąd piwnica, poczęła rozpalać się pomarańczowo-żółtą poświatą. Dziesięć postaci z kocią gracją, zajęło miejsca w czarnej furgonetce, która bezszelestnie rozpłynęła się w ciemności ulicy.
Mężczyzna w skórzanej kurtce zapalił papierosa, obserwując, jak języki ognia liżą zewnętrzne ściany willi, wydobywając się przez potłuczone temperaturą okna.
Niebieskie pulsujące światło pojawiło się na końcu Niepodległości. Dwa wozy straży pożarnej rozpoczęły nierówną walkę z żywiołem. Palacz pstryknął niedopałek w kierunku pożaru, po czym szybkim krokiem podszedł do dowódcy akcji gaśniczej, chwycił go za kombinezon i pchnął na wóz ogniowy. Kiedy nieco oszołomiony strażak, rozmasowując sobie potylicę, ruszył do kontrataku, skórzana kurtka rozpięła się, a pod nią kawałek metalu odbił blask ognia. Strażak zamarł w pół kroku.
– Nie dopuścić do rozprzestrzenienia się ognia. Polewać sąsiednie budynki – zakomenderował. – Bez dyskusji. To rozkaz.
Mężczyzna w skórzanej kurtce wrócił na swoją pozycję i zapalił kolejnego papierosa. Wokół Niepodległości 18 gęstniał tłum gapiów.
* * *
–Kochanie, co robisz? – spytała Edyta.
– Nic. Odpoczywam – Robert pospiesznie wsunął coś pod poduszkę sofy w salonie.
– Czy to nie czasem…
– Nie – przerwał żonie. – To nic nie jest. Wracaj do łóżka.
– Pokaż – Edyta wyciągnęła spod poduszki rozpadający się plik kartek spięty razem. – Przecież to… Czekaj… Stanisław Tuksowicz? Przecież to nazwisko Twojego dziadka. „Książka” – przeczytała Edyta.
– Tak, to książka. W dodatku tradycyjna. Zadowolona? Krzyknij to jeszcze na ulicy.
– Nie, taki nosi tytuł. „Książka”. I nie zamierzam nic krzyczeć na ulicy. Skąd ją masz? Twój dziadek był pisarzem? Nic nie mówiłeś. O czym ona jest? I najważniejsze, czemu jej nie zniszczyłeś? Przecież wiesz, czym to grozi.
– Znalazłem ją w jednym z pudeł na strychu. Nie wiem czy mój dziadek był pisarzem, ale fakt, że to on, najprawdopodobniej, ją napisał, nie pozwolił mi jej zniszczyć. Jeszcze to, że chciałem się dowiedzieć, o czym jest.
– I co?
– Nie wiem. Dopiero zacząłem. Dziwnie się ją czyta. Jest… Zupełnie inna od tego, co do tej pory czytałem. Opowiada o młodzieńcu, który świadomy tego, że kiedyś umrze, zapragnął coś po sobie zostawić światu. Przysiągł sobie, że napisze powieść, ponieważ książki są odbiciem duszy autora, żyją własnym życiem, ale pozwalają też żyć pisarzowi. Ponadto są wieczne.
– Doprawdy?
– No tak, masz rację.
– Pokaż mi ją – Edyta przewracała strony maszynopisu, po czym wróciła do pierwszej strony i przeczytała początkowe zdanie. Później drugie i kolejne.
Kiedy skończyłem osiemnaście lat, postanowiłem napisać książkę, by pozostawić coś po sobie, by ktoś kiedyś wspomniał moje imię, by sprawić komuś radość. Kiedy skończyłem dwadzieścia osiem, wciąż marzyła mi się własna książka. Książki są wieczne. Ja nie. W dodatku byłem dziesięć lat bliższy ukończenia życia i ani jednej strony bliższy ukończenia książki…
*
– Więc to nam odebrali? – spytała Edyta nad ranem, kiedy, wzajemnie wyrywając sobie kolejne strony, zakończyli czytanie.
– Wygląda na to, że tak.
– Ale to takie… Takie… – żonie Roberta brakowało słów, choć przed chwilą tyle z nich jej umysł wchłonął, by ubrać w nie nagie, kłębiące się myśli. – Inne od książek, które mamy. Czułam się jakbym to była ja, a nie jakiś fikcyjny bohater.
– Zgadzam się. Przyjemny jest też uciekający pod palcami papier, podczas przewracania stron. Jego zapach, szelest…
– Myślisz, że twój dziadek pisał o sobie? – przerwała mu.
– Nie wiem. Ledwie go pamiętam, a mama nigdy nie opowiadała mi o tych aspektach jego życia. W sumie nawet się nie dziwię. Pamiętam tylko… – Robert zamyślił się głęboko, dokonując mentalnej podróży w czasie – że jego gabinet wypełniały książki. Stały na półkach, leżały na krzesłach, parapecie, biurku… Obok maszyny do pisania… Coś sobie przypominam. Dziadek sadzał mnie na swoich kolanach, po czym czytał mi fragmenty ściąganych z półek książek. Później zamykał się w swoim gabinecie i do późnej nocy w domu rozlegało się stukanie. Później dziadek zmarł, a książki z jego gabinetu… No właśnie… Nie wiem czy był pisarzem. Może to właśnie ta powieść rozbrzmiewała echem mechanicznego stukotu w uśpionym domu.
– Chodź na strych.
– Po co?
– Mówiłeś, że tam znalazłeś ten maszynopis. Może zachowało się coś jeszcze.
– Oszalałaś!? Wiesz co się stanie z nami, jeśli znajdą ten?
– Wiem, ale to samo się stanie, jeśli na strychu jest jeszcze jakiś i ktoś znajdzie go przed nami.
Robert zastanowił się chwilę, po czym doszedł do wniosku, że żona ma całkowitą rację. Udali się na strych, lecz więcej książek dziadka nie znaleźli. Znaleźli za to starą Optimę, szczerzącą do nich zakurzone zęby klawiszy.
– Chodźmy – odezwała się Edyta, zmęczona bezowocnymi poszukiwaniami twórczości dziadka Roberta. – Musimy się zastanowić, co zrobić z „Książką”.
– Poczekaj! Podejdź do mnie… A teraz idź z powrotem w kierunku schodów… – Robert zwinął dłoń w pięść i począł ostukiwać podłogę, która w niektórych miejscach wydawała nieco inny, bardziej pusty odgłos.
Pod podłogą małżeństwo znalazło, może nie „małą bibliotekę”, ale całkiem sporą półkę z książkami. Takimi prawdziwymi, z kartkami, okładkami. Niektóre nawet z rycinami. Przez następnych kilka miesięcy wieczory upływały im na czytaniu, dyskusjach oraz zastanawianiu się, kto zaryzykował i ratował ten cały skarb. Czy był to dziadek, czy może rodzice Roberta, chcieli ochronić to, co dla dziadka było bardzo cenne.
*
– Kochanie, nie obraź się, ale twój dziadek wcale nie był jakimś dobrym pisarzem. Nawet zastanawiam się czy w ogóle był pisarzem – zagaiła Edyta, kiedy ostatnia strona ostatniej książki przesączyła się do ich umysłów i wyobraźni.
– Pewnie masz rację, ale pamiętasz, jakie wrażenie na nas wywarła?
– Tak, bo nie znaliśmy tych wszystkich ze strychu.
– A właśnie, nie możemy ich zatrzymać.
– Chcesz je zniszczyć?
– Mam lepszy pomysł – Robert uśmiechnął się tajemniczo.
*
Piwnica z zewnątrz, biorąc pod uwagę powierzchnię domu, mogła sprawiać wrażenie większej, jednak po wejściu do środka okazywała się dość skromnej wielkości pomieszczeniem.
– Jeszcze tu – Edyta wskazała palcem małą niedoróbkę. – Poza tym chyba perfekcyjnie.
Robert podszedł do jednej ze ścian i otworzył ukryte drzwi. Sięgnął do środka i zapalił światło. Cztery jarzeniówki, umieszczone na czterech ścianach, rozświetliły korytarz biegnący dookoła piwnicznego pomieszczenia, zdolny zmieścić jedną osobę, w dodatku dość szczupłą, jeśli chciałby się wystarczająco komfortowo poruszać oraz kilka rzędów półek, tylko w niewielkiej części zajętych przez książki ze strychu.
– Doceniam twój entuzjazm, Robercie, ale nie wierzę, byś znalazł ich więcej. Na pewno nie aż tyle.
– Pomyśl tylko, Skarbie, jeśli u nas przetrwały tę zawieruchę, to jest spora szansa, ze nie jesteśmy jedyni. Kiedyś istniały biblioteki, bibliotekarze, którzy kochali książki. Pewnie kilku z nich mogło zaryzykować. Zresztą, poznałem niedawno jednego gościa, który wydaje mi się, że zna kogoś…
– Bądź ostrożny, proszę…
*
Od kilku miesięcy tygodniowe raporty z aktywności elektronicznych czytników książek, zdobiło nazwisko Edyty i Roberta Tuksowiczów, zamieszkałych przy Niepodległości 18. Czasem to zwykły przypadek. Zmiana nawyków. Tyle, że zmiany nawyków są czymś podyktowane. To, że ktoś nagle przestaje korzystać z czytnika w taki sam sposób, w jaki czynił to do tej pory, jest stosunkowo łatwe do automatycznego wykrycia. Przyczyna już nie jest taka oczywista, a jego zadanie polegało na tym, by te przyczyny odkrywać. Raporty spływały codziennie z różnych urządzeń. Telefonów, telewizorów, czytników książek, banków, a nawet lodówek. Jeśli coś nie wpasowywało się w schemat, który komputer był w stanie rozpoznać, generowany był raport dla jego sekcji. Jeśli nie udało się odnaleźć przyczyny, po pewnym czasie podobny raport był generowany dla jego przełożonych, a to już było mniej zabawne. Przez chwilę wpatrywał się w ekran monitora, po czym wstał i wyszedł z pokoju. Żarząca się ciepłym, ledwie dostrzegalnym światłem, końcówka papierosa podrygiwała w mrocznym korytarzu w rytm kroków, a światło, uciekające przez dziurki od kluczy zamkniętych drzwi, ślizgało się po czarnej skórzanej kurtce.
*
Ten pewien gość, jak się później okazało, znał pewnego gościa, a nawet dwóch, którzy posiadali po jednej książce, których pozbyli się wraz ze stresem, świadomi, że nie zostaną zniszczone, ale jeszcze się przysłużą. Piwniczna biblioteczka szybko się zapełniła. Robert miał rację. Ludzie, mimo sporego ryzyka, zachowali swoje najukochańsze książki. Najczęściej były to najwyżej dwie, trzy sztuki, ale to wystarczyło, by w ciągu roku rozwiać obawy Edyty co do sensowności budowania aż tak dużego schowka. Zresztą ludzie dość chętnie pozbywali się książek. Jedni ze strachu, inni w zamian za obietnicę możliwości pożyczenia innej. Takiej prawdziwej. Przez rok piwniczna biblioteczka Tuksowiczów nie tylko się zapełniła, ale rozpoczęła działalność, prawie jak biblioteki z dawnych czasów, kiedy żył Stanisław Tuksowicz. Prawie, bo nie była publiczna. Żeby coś pożyczyć czy nawet przekazać książkę, trzeba było znać, „kogoś, kto zna kogoś”. A i to nie gwarantowało sukcesu, że dotrze się do Tuksowiczów, było też sporo osób, które wiedziały czym się małżeństwo zajmuje, choć nikt nie znał dokładnych szczegółów.
*
– Co wy tu ukrywacie? I gdzie? – zastanawiał się mężczyzna w skórzanej kurtce, rozglądając się po piwnicy Tuksowiczów, korzystając z ich nieobecności.
Opukał podłogę i ściany.
– No dobrze. Sami mi pokażecie.
Wydobył z kieszeni cztery malutkie guziki i umieścił w narożnikach piwnicy. Później podobne urządzenia umieścił jeszcze w kilku punktach domu, po czym opuścił willę przy Niepodległości 18, zamykając za sobą starannie drzwi, zwracając baczną uwagę, by wszystko zostawić w stanie, w jakim to zastał.
* * *
Blisko wiek wcześniej, ówczesny premier rządu, bardzo późnym wieczorem, zwołał zebranie swojego ugrupowania.
– Jutro, drogie koleżanki i szanowni koledzy, krótko: głosujemy nad ustawą zezwalającą na wykorzystywanie elektronicznych podręczników w szkołach oraz za dofinansowaniem zakupu czytników książek elektronicznych dla tych, co się na nie zdecydują. Jeżeli jakiś gamoń nie będzie głosował tak jak ja, może od razu na salę sejmową przyjść ze spakowaną walizką, a po głosowaniu wsiąść w pociąg i wracać do domu, sprzedawać pietruszkę na lokalnym targowisku, bo państwowej pensyjki już nie otrzyma. Nigdy. Zrozumiano? – odpowiedziało mu kilka nieśmiałych „tak” oraz milczące skinienia głową. – No to wynocha. I niech nikt nawet nie myśli o opuszczeniu głosowania. Ta ustawa musi przejść. To początek największej cyfryzacji naszego zacofanego narodu.
Członkowie partii, zaskoczeni tym nagłym i niezwykle krótkim zebraniem, rozchodzili się powoli. Niektórzy w milczeniu, inni, będąc wystarczająco daleko od premiera, szeptali między sobą, zastanawiając się, co w niego wstąpiło. Nikt nie zauważył kropelek potu, które wystąpiły mu na czoło. Ten zaś, mimo prób zachowania spokoju i opanowania, czuł, jak wzdłuż kręgosłupa spływa mu cieniutka stróżka, na wspomnienie wczorajszego wieczoru, gdy siedział w swoim gabinecie porządkując papiery, kiedy odwiedził go jakiś mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce.
– Kim pan jest i jak pan tutaj wszedł? – spytał zaskoczony niespodziewaną wizytą. Zanotował też sobie w pamięci, żeby zwolnić ochronę, która tej nocy pełniła służbę.
– Pańskim przyjacielem, ale to od pana, panie premierze, zależy czy nim pozostanę.
– Dobrze, proszę spocząć – powiedział premier chwilę po tym, jak jego gość rozsiadł się wygodnie po drugiej stronie jego biurka. Pewnego rodzaju ciekawość oraz coś w tym mężczyźnie nie pozwalało wzywać ochrony i czekać, jak rozwinie się sytuacja. – W czym zatem mogę pomóc?
– Za trzy dni sejm głosuje nad ustawą o cyfryzacji, tak to ujmijmy, szkół i programu nauczania, dopuszczając podręczniki elektroniczne. Ja i moi pracodawcy pragniemy, by ta ustawa przeszła.
– Pan raczy żartować. Pewnie mi pan tego nie powie, ale domyślam się, kogo może pan reprezentować. Nawet jeśli ustawa przejdzie, niewiele to pańskim pracodawcom pomoże, bo czytniki są drogimi urządzeniami, a żyjemy w dość trudnych czasach.
– No właśnie. Urządzenia mają być tańsze, bo rząd będzie subsydiował ich zakup. Jak to zrobi, to już pańska w tym głowa. Ja do polityki się nie mieszam.
– Teraz to mnie pan rozbawił. Dziękuję za wprawienie mnie w dobry nastrój pod koniec ciężkiego dnia, ale proszę już iść do domu i sobie odpocząć – ironizował premier.
– Dobrze. Już idę. Nim jednak opuszczę pański gabinet, chciałbym panu coś pokazać – nieznajomy podszedł do okna stojącego kilka metrów od biurka, w przestronnym gabinecie pierwszego ministra RP. – Śmiało, proszę podejść.
Premier, zaskoczony bezczelnością i impertynencją nieznajomego oraz wiedziony ciekawością, zbliżył się do okna, wychodzącego na parking, na którym stały cztery samochody, w tym jego prywatna limuzyna, zakupiona za premierowską pensję.
– No i co mi pa… O, kurwa! Co do ciężkiej cholery? Przecież to mój wóz – potężna eksplozja odbiła się echem od okolicznych budynków rządowych.
Premier rzucił się do drzwi, lecz potężny uścisk gościa na jego karku uniemożliwił mu wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Następnie przybysz cisnął nim o ścianę gabinetu.
– Siadaj, matole! Mamy jakieś osiem minut, nim zjawi się tu policja i straż pożarna, racz się zatem zamknąć i posłuchać uważnie. Za trzy dni głosowanie. Ustawa ma przejść. Masz zgłosić poprawkę dotyczącą częściowej refundacji czytników, tak by mniej zamożni obywatele mogli go kupić dzieciom do nauki, a nawet sobie. Za kilka miesięcy, może rok, będą kolejne ustawy, które twój rząd ma opracować. Co do szczegółów, to w odpowiednim czasie ktoś się do ciebie zgłosi. Moi zleceniodawcy chcą zmonopolizować rynek książek, a i wam się to opłaci. Kontrolując czytniki książek, kontrolujemy, co ludzie czytają. Możemy nie dopuścić do tego, by czytali teksty, które mogłyby ich zmusić do… Nazwijmy to… Nadmiernego wysiłku intelektualnego. Kiedy ludzie przestaną czytać, przestaną myśleć. Wam będzie łatwiej rządzić, nam zarabiać. A na wypadek, gdyby coś ci się pomieszało albo moje argumenty nie przemówiły do ciebie zbyt wyraźnie… Twoja żona i córka przebywają teraz na nartach w Austrii?
– Próbuje mnie pan zastraszyć? Nic z tego, nie boję się szantażu, poza tym ta informacja była podana do publicznej wiadomości.
– A to, że znajdują się w pensjonacie Schenberg, w pokoju numer piętnaście, bez rządowej ochrony, bo żona powiedziała, że nie lubi, gdy wokół niej kręcą się, cytuję: „małpoludy”…? A to, że pańska matka…
– Dość! Zrozumiałem. Wystarczy. Ustawa przejdzie, jeśli opozycja…
– Opozycją się nie przejmuj. Zwykłe książki mają zniknąć. Przed nami długa droga, ale jeśli się postarasz, to ugrasz coś dla siebie i zapiszesz się na kartach historii. Do zobaczenia za kilka miesięcy. Nie spieprz tego!
Po wyjściu z gabinetu premiera, mężczyzna w skórzanej kurtce wyjął telefon komórkowy i wybrał numer. Kiedy w słuchawce przestał rozbrzmiewać dźwięk nawiązywanego połączenia, rzucił zdawkowe „Załatwione”. Rozłączył się, wyjął kartę SIM, przełamał na pół, obie połówki schował do kieszeni, a telefon wrzucił do najbliższego kosza.
Wrocław, 2012-01-30