Kawalerka

– Dzień dobry. Pani Kasia, prawda?
– Raczej dobry wieczór. Tak, to ja – odpowiedziała, na oko dwudziestoośmioletnia kobieta, szerzej otwierając drzwi. – Naprawdę strasznie pana przepraszam, że zaproponowałam tak późną porę, ale musiałam zostać dłużej w pracy, a jeszcze dziś, mam nadzieję, wyjeżdżam z miasta. Proszę, zapraszam do środka.
– Przyznam, że cena wynajmu jest niezmiernie atrakcyjna. Nawet jak na kawalerkę.
– Panie Grzegorzu – Katarzyna uśmiechnęła się szeroko, – jak mówiłam, dziś chciałabym stąd uciec. W związku z tym, mam nadzieję jak najszybciej podpisać umowę najmu. Nawet kosztem niższego zysku. Oczywiście w granicach rozsądku. Zaproponowana przeze mnie kwota nie podlega negocjacji.
– No dobrze, Zostawmy to na razie. Dla mnie to tym lepiej. Możemy obejrzeć mieszkanko?
– Naturalnie. Po to przecież pan przyszedł – Katarzyna jedną ręką odsunąwszy kurtynę z koralików, drugą uczyniła gest zapraszający gościa, z krótkiego przedpokoiku, do środka. – Proszę nie zdejmować butów. Tutaj mamy pokoik, na prawo jest łazienka, a tam w rogu wejście do kuchni. Proszę się nie krępować, a jeśli będą jakieś pytania, z przyjemnością odpowiem.

Grzegorz rozejrzał się po pokoju. Niezbyt duży, ale sensownie urządzony. Po jednej stronie stały dwie szafy, komoda a za nimi znajdowały się drzwi do kuchni. Kuchnia, jak na tak małą przestrzeń, jaką sobą reprezentowała, zdawała się nie być urządzana przypadkowo, ale z rozmysłem. Jeden szczegół zwrócił jednak uwagę Grzegorza.

– Pani Kasiu, nie widzę lodówki, a w ogłoszeniu była wymieniona.
– I jest – zaszczebiotała kobieta, wyraźnie zadowolona. Otwierając jedną z szafek, stojących na podłodze, ukazała białe, charakterystyczne oświetlone wnętrze. – Zastała zabudowana, a jej blat wykorzystuję jako dodatkową przestrzeń roboczą.

Chyba trzeba będzie zmienić nawyki. Ciężko będzie, jak dotąd, raz w tygodniu zapchać lodówkę w połowie piwem, a w połowie jedzeniem i wegetować tak do kolejnych zakupów – pomyślał Grzegorz.

– Nie za ciasno tu dla dwóch osób? – spytał wracając do pokoju.
– Nie wiem. Mieszkam tu sama, ale dwie osoby się zmieszczą. Co prawda to nie Wersal, ale dałoby się mieszkać.
– Wydawało mi się, że w przedpokoiku widziałem męskie buty – Grzegorz zbliżył się do koralików odgradzających pomieszczenia. – Musiało mi się jednak coś przywidzieć – dodał po chwili wpatrując się w pustą podłogę.
– Gdyby ktoś tu jeszcze mieszkał, z pewnością bym o tym wiedziała. Trochę ciężko się tu gdzieś ukryć.

Wzrok Grzegorza padł na zamknięte drzwi łazienki. Jedynego pomieszczenia, którego nie odwiedził. Mógłby przysiąc, że gdy zamierzał ściągnąć swoje znoszone adidasy i wzrokiem szukał miejsca, gdzie je postawić, widział stojące męskie buty. Ani na moment nie stracił Katarzyny z oczu. Jeśli więc nie miał omamów co do butów…

– Mogę jeszcze zajrzeć do łazienki? – spytał kładąc dłoń na klamce.
– Naturalnie. Proszę się tylko nie przestraszyć prania. Nie zdążyłam go ściągnąć po powrocie.

Z napiętymi wszystkimi mięśniami Grzegorz powoli nacisnął klamkę i starając się wyglądać nonszalancko, pchnął drzwi. Nic się nie stało. To znaczy nic niezwykłego. Drzwi się otworzyły, ale nikt nie wyskoczył, a omieciona szybkim spojrzeniem łazienka, zgodnie ze słowami Katarzyny, również nie miała sposobności ukryć nawet małego dziecka. Nawet bardzo zdesperowanego, żeby skryć się w bębnie pralki, która gdyby była nieco mniejsza, mogłaby uchodzić za zabawkową. Najwidoczniej jednak te buty mu się przywidziały.

Łazienka, podobnie jak kuchnia i pokój zagospodarowywała wszelką możliwą przestrzeń, wartą zagospodarowania. Nie ma co ukrywać. kawalerka trafiała w potrzeby Grzegorza a jeszcze bardziej w jego możliwości.

– Pani Kasiu, muszę przyznać, ze podoba mi się. Wciąż jednak nie mogę uwierzyć, że chce je pani wynająć za tak niską cenę. Gdzie jest haczyk?
– Rozumiem, że jest pan na tak? – kobieta podeszła do laptopa i nacisnęła klawisz. W jednej z szafek rozległ się dźwięk biegającej raz w lewo, raz w prawo głowicy drukarki atramentowej. – Nie ma haczyków. Czy gdybym powiedziała, że chcę miesięcznie o sto czy dwieście złotych więcej, zdecydowałby się pan?
– Musiałbym się zastanowić.
– I pewnie odpowiedź dostałabym jutro, pojutrze, a może wcale. Mówiłam, że jeszcze dziś chciałam się stąd wydostać, a sprzedaż lub wynajem mieszkania jest tego warunkiem – Katarzyna otworzyła szafkę i wyjęła zadrukowane kartki. Podpisała i podała Grzegorzowi. – Na sprzedaż, tym bardziej w satysfakcjonującym mnie terminie, nie mam co liczyć, więc pozostaje wynajem.

Grzegorz przeczytał umowę, wypełnił swoimi danymi podanym mu długopisem i zawiesił rękę nad wykropkowaną linią z podpisem „najemca”. Rozejrzał się jeszcze raz dookoła i podpisał papier.

– Dziękuję – westchnęła z ulgą Katarzyna, – i przepraszam. To naprawdę jedyny sposób, żeby się stąd wyrwać. Telefon do pizzerii, spożywczaka i kilka innych, które ci się przydadzą masz na wewnętrznej stronie drzwi szafki nad lodówką. O pieniądze się nie martw – są w szufladzie biurka. Resztę szybko sam pojmiesz. Przepraszam!

Katarzyna przebiegła przez koralikową kotarę zostawiając oniemiałego i zaskoczonego jej naglą zmianą sposobu bycia, Grzegorza. Zanim zdążył powiedzieć choćby słowo, usłyszał trzask drzwi wejściowych. Gdy oszołomienie minęło wyskoczył za Katarzyną na przedpokój i stanął jak wryty. Za sobą miał sznurki nanizanych koralików. Po lewej i prawej stronie znajdowały się ściany. Drzwi, które powinien mieć przed nosem, również były ścianą. Dokładnie zbadał wszystkie trzy, ale po klamkach, wizjerach a nawet głuchych odgłosach, świadczących o tajnych przejściach i pustych przestrzeniach po drugiej stronie, nie było nawet śladu.

Grzegorz oparł się plecami o ścianę, gdzie był pewny, że powinna znajdować się przynajmniej jedna para drzwi, przez które tu wszedł, po czym osunął się na podłogę. jego wzrok padł na stojącą męską parę butów. Poderwał się na równe nogi i poszedł szybkim krokiem do pokoju. W szafkach znalazł trochę męskich, trochę damskich ubrań. Wyglądały jakby należały co najmniej do czterech czy pięciu różnych osób. Różniły się zarówno stylem jak i rozmiarem.

Usiadł przed laptopem.

– Co to znaczy, że „to jedyny sposób, żeby się stąd wyrwać”?

Poruszył myszką, wyłączając wygaszacz ekranu. Wszystkie karty przeglądarki zawierały otwarte strony z ogłoszeniami najmu mieszkania. Kursor migał w polu treści ogłoszenia. Rozpoczął pisanie. „Wynajmę kawalerkę przy…”. Nie, nie tak. Skasował całość. Postanowił, że ogłoszeniami zajmie się później.

– Halo, pizzeria? Poproszę dużą margheritę z dostawą pod adres…

Wrocław, 2014-05-03

Książka

Na ulicy, obok gorejącego domu, zebrał się już całkiem spory tłum.

– Gaście żesz, do ciężkiej cholery! Na co czekacie? – krzyczał ktoś z tłumu.

Dowodzący akcją gaśniczą spojrzał na stojącego na uboczu mężczyznę ćmiącego papierosa. Pstryknięty, w stronę ognia, niedopałek wylądował w ogródku. Mężczyzna skinął przyzwalająco głową, po czym obrócił się na pięcie i ruszył do stojącego nieopodal pojazdu. Czerwone języki ognia, trawiące pozostałości budynku, migotały na jego czarnej, skórzanej kurtce.

– Gasimy – padł rozkaz.

Strumień wody z sąsiednich domów przeskoczył na powoli wygasające zgliszcza. Było jasne, że jeśli w domu było cokolwiek cennego, to należało już o tym mówić w czasie przeszłym. Część gapiów poczęła się rozchodzić. Niektórzy z niedowierzaniem i przerażeniem kręcili przecząco głowami, jakby w ten sposób usiłowali zaczarować rzeczywistość. Gdyby udało się wniknąć w zbiorowy umysł tłumu i odczytać jego myśli, to dwie z nich dźwięczałyby wyjątkowo często i wyraźnie. „Może przynajmniej kilka ocalało” oraz „jeśli znajdą je u mnie, to będę mieć szczęście, jeżeli skończę podobnie”.

* * *

Kilka godzin wcześniej na ulicę Niepodległości 18 podjechała niepozorna czarna furgonetka. Jedyne co mogło wzbudzić niepokój, to całkowicie przyciemnione szyby, co było nielegalne, oraz dziesięciu mężczyzn, ubranych zupełnie na czarno, którzy się z niej wylali, bez słowa, ni najcichszego szmeru, zajmując, najwidoczniej wcześniej ustalone, pozycje. Zarówno pierwszy, jak i drugi fakt mogły zostać łatwo przeoczone, ze względu na nieprzypadkowo wybraną późną nocną godzinę.
Gdy grupa antyterrorystów zajęła pozycje, nadszedł mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce. Rozejrzał się dookoła, a upewniwszy się, że wszystko przebiega, do tej pory, zgodnie z planem, skinął przyzwalająco głową. Jeden z antyterrorystów uniósł prawą dłoń, z trzema wyprostowanymi palcami, do góry. Jeden z palców zniknął, dołączając do pozostałej dwójki. Sekundę później w górze tkwił wyciągnięty jedynie palec wskazujący. Kiedy i on zgiął się, pozostawiając w powietrzu zaciśniętą pięść, taran wyważył drzwi willi, a połowa czarnych postaci wlała się do środka. Chwilę później na pierwszym piętrze, cztery złowrogie, milczące błyski rozświetliły okno. Pięć cieni wynurzyło się z domu. Jedna z postaci, które pozostały na zewnątrz, kolbą karabinu rozbiła piwniczne okienko, wywołując przy tym drugi tej nocy hałas, podczas całej akcji. Kolejny z mężczyzn wrzucił przez otwór do środka jakiś przedmiot. Przez sześć sekund nic się nie działo. Później rozbłysk światła rozświetlił piwniczne okna. Ciemna dotąd piwnica, poczęła rozpalać się pomarańczowo-żółtą poświatą. Dziesięć postaci z kocią gracją, zajęło miejsca w czarnej furgonetce, która bezszelestnie rozpłynęła się w ciemności ulicy.
Mężczyzna w skórzanej kurtce zapalił papierosa, obserwując, jak języki ognia liżą zewnętrzne ściany willi, wydobywając się przez potłuczone temperaturą okna.
Niebieskie pulsujące światło pojawiło się na końcu Niepodległości. Dwa wozy straży pożarnej rozpoczęły nierówną walkę z żywiołem. Palacz pstryknął niedopałek w kierunku pożaru, po czym szybkim krokiem podszedł do dowódcy akcji gaśniczej, chwycił go za kombinezon i pchnął na wóz ogniowy. Kiedy nieco oszołomiony strażak, rozmasowując sobie potylicę, ruszył do kontrataku, skórzana kurtka rozpięła się, a pod nią kawałek metalu odbił blask ognia. Strażak zamarł w pół kroku.

– Nie dopuścić do rozprzestrzenienia się ognia. Polewać sąsiednie budynki – zakomenderował. – Bez dyskusji. To rozkaz.

Mężczyzna w skórzanej kurtce wrócił na swoją pozycję i zapalił kolejnego papierosa. Wokół Niepodległości 18 gęstniał tłum gapiów.

* * *

–Kochanie, co robisz? – spytała Edyta.
– Nic. Odpoczywam – Robert pospiesznie wsunął coś pod poduszkę sofy w salonie.
– Czy to nie czasem…
– Nie – przerwał żonie. – To nic nie jest. Wracaj do łóżka.
– Pokaż – Edyta wyciągnęła spod poduszki rozpadający się plik kartek spięty razem. – Przecież to… Czekaj… Stanisław Tuksowicz? Przecież to nazwisko Twojego dziadka. „Książka” – przeczytała Edyta.
– Tak, to książka. W dodatku tradycyjna. Zadowolona? Krzyknij to jeszcze na ulicy.
– Nie, taki nosi tytuł. „Książka”. I nie zamierzam nic krzyczeć na ulicy. Skąd ją masz? Twój dziadek był pisarzem? Nic nie mówiłeś. O czym ona jest? I najważniejsze, czemu jej nie zniszczyłeś? Przecież wiesz, czym to grozi.
– Znalazłem ją w jednym z pudeł na strychu. Nie wiem czy mój dziadek był pisarzem, ale fakt, że to on, najprawdopodobniej, ją napisał, nie pozwolił mi jej zniszczyć. Jeszcze to, że chciałem się dowiedzieć, o czym jest.
– I co?
– Nie wiem. Dopiero zacząłem. Dziwnie się ją czyta. Jest… Zupełnie inna od tego, co do tej pory czytałem. Opowiada o młodzieńcu, który świadomy tego, że kiedyś umrze, zapragnął coś po sobie zostawić światu. Przysiągł sobie, że napisze powieść, ponieważ książki są odbiciem duszy autora, żyją własnym życiem, ale pozwalają też żyć pisarzowi. Ponadto są wieczne.
– Doprawdy?
– No tak, masz rację.
– Pokaż mi ją – Edyta przewracała strony maszynopisu, po czym wróciła do pierwszej strony i przeczytała początkowe zdanie. Później drugie i kolejne.

Kiedy skończyłem osiemnaście lat, postanowiłem napisać książkę, by pozostawić coś po sobie, by ktoś kiedyś wspomniał moje imię, by sprawić komuś radość. Kiedy skończyłem dwadzieścia osiem, wciąż marzyła mi się własna książka. Książki są wieczne. Ja nie. W dodatku byłem dziesięć lat bliższy ukończenia życia i ani jednej strony bliższy ukończenia książki…

*

– Więc to nam odebrali? – spytała Edyta nad ranem, kiedy, wzajemnie wyrywając sobie kolejne strony, zakończyli czytanie.
– Wygląda na to, że tak.
– Ale to takie… Takie… – żonie Roberta brakowało słów, choć przed chwilą tyle z nich jej umysł wchłonął, by ubrać w nie nagie, kłębiące się myśli. – Inne od książek, które mamy. Czułam się jakbym to była ja, a nie jakiś fikcyjny bohater.
– Zgadzam się. Przyjemny jest też uciekający pod palcami papier, podczas przewracania stron. Jego zapach, szelest…
– Myślisz, że twój dziadek pisał o sobie? – przerwała mu.
– Nie wiem. Ledwie go pamiętam, a mama nigdy nie opowiadała mi o tych aspektach jego życia. W sumie nawet się nie dziwię. Pamiętam tylko… – Robert zamyślił się głęboko, dokonując mentalnej podróży w czasie – że jego gabinet wypełniały książki. Stały na półkach, leżały na krzesłach, parapecie, biurku… Obok maszyny do pisania… Coś sobie przypominam. Dziadek sadzał mnie na swoich kolanach, po czym czytał mi fragmenty ściąganych z półek książek. Później zamykał się w swoim gabinecie i do późnej nocy w domu rozlegało się stukanie. Później dziadek zmarł, a książki z jego gabinetu… No właśnie… Nie wiem czy był pisarzem. Może to właśnie ta powieść rozbrzmiewała echem mechanicznego stukotu w uśpionym domu.
– Chodź na strych.
– Po co?
– Mówiłeś, że tam znalazłeś ten maszynopis. Może zachowało się coś jeszcze.
– Oszalałaś!? Wiesz co się stanie z nami, jeśli znajdą ten?
– Wiem, ale to samo się stanie, jeśli na strychu jest jeszcze jakiś i ktoś znajdzie go przed nami.

Robert zastanowił się chwilę, po czym doszedł do wniosku, że żona ma całkowitą rację. Udali się na strych, lecz więcej książek dziadka nie znaleźli. Znaleźli za to starą Optimę, szczerzącą do nich zakurzone zęby klawiszy.
– Chodźmy – odezwała się Edyta, zmęczona bezowocnymi poszukiwaniami twórczości dziadka Roberta. – Musimy się zastanowić, co zrobić z „Książką”.
– Poczekaj! Podejdź do mnie… A teraz idź z powrotem w kierunku schodów… – Robert zwinął dłoń w pięść i począł ostukiwać podłogę, która w niektórych miejscach wydawała nieco inny, bardziej pusty odgłos.

Pod podłogą małżeństwo znalazło, może nie „małą bibliotekę”, ale całkiem sporą półkę z książkami. Takimi prawdziwymi, z kartkami, okładkami. Niektóre nawet z rycinami. Przez następnych kilka miesięcy wieczory upływały im na czytaniu, dyskusjach oraz zastanawianiu się, kto zaryzykował i ratował ten cały skarb. Czy był to dziadek, czy może rodzice Roberta, chcieli ochronić to, co dla dziadka było bardzo cenne.

*

– Kochanie, nie obraź się, ale twój dziadek wcale nie był jakimś dobrym pisarzem. Nawet zastanawiam się czy w ogóle był pisarzem – zagaiła Edyta, kiedy ostatnia strona ostatniej książki przesączyła się do ich umysłów i wyobraźni.
– Pewnie masz rację, ale pamiętasz, jakie wrażenie na nas wywarła?
– Tak, bo nie znaliśmy tych wszystkich ze strychu.
– A właśnie, nie możemy ich zatrzymać.
– Chcesz je zniszczyć?
– Mam lepszy pomysł – Robert uśmiechnął się tajemniczo.

*

Piwnica z zewnątrz, biorąc pod uwagę powierzchnię domu, mogła sprawiać wrażenie większej, jednak po wejściu do środka okazywała się dość skromnej wielkości pomieszczeniem.

– Jeszcze tu – Edyta wskazała palcem małą niedoróbkę. – Poza tym chyba perfekcyjnie.

Robert podszedł do jednej ze ścian i otworzył ukryte drzwi. Sięgnął do środka i zapalił światło. Cztery jarzeniówki, umieszczone na czterech ścianach, rozświetliły korytarz biegnący dookoła piwnicznego pomieszczenia, zdolny zmieścić jedną osobę, w dodatku dość szczupłą, jeśli chciałby się wystarczająco komfortowo poruszać oraz kilka rzędów półek, tylko w niewielkiej części zajętych przez książki ze strychu.

– Doceniam twój entuzjazm, Robercie, ale nie wierzę, byś znalazł ich więcej. Na pewno nie aż tyle.
– Pomyśl tylko, Skarbie, jeśli u nas przetrwały tę zawieruchę, to jest spora szansa, ze nie jesteśmy jedyni. Kiedyś istniały biblioteki, bibliotekarze, którzy kochali książki. Pewnie kilku z nich mogło zaryzykować. Zresztą, poznałem niedawno jednego gościa, który wydaje mi się, że zna kogoś…
– Bądź ostrożny, proszę…

*

Od kilku miesięcy tygodniowe raporty z aktywności elektronicznych czytników książek, zdobiło nazwisko Edyty i Roberta Tuksowiczów, zamieszkałych przy Niepodległości 18. Czasem to zwykły przypadek. Zmiana nawyków. Tyle, że zmiany nawyków są czymś podyktowane. To, że ktoś nagle przestaje korzystać z czytnika w taki sam sposób, w jaki czynił to do tej pory, jest stosunkowo łatwe do automatycznego wykrycia. Przyczyna już nie jest taka oczywista, a jego zadanie polegało na tym, by te przyczyny odkrywać. Raporty spływały codziennie z różnych urządzeń. Telefonów, telewizorów, czytników książek, banków, a nawet lodówek. Jeśli coś nie wpasowywało się w schemat, który komputer był w stanie rozpoznać, generowany był raport dla jego sekcji. Jeśli nie udało się odnaleźć przyczyny, po pewnym czasie podobny raport był generowany dla jego przełożonych, a to już było mniej zabawne. Przez chwilę wpatrywał się w ekran monitora, po czym wstał i wyszedł z pokoju. Żarząca się ciepłym, ledwie dostrzegalnym światłem, końcówka papierosa podrygiwała w mrocznym korytarzu w rytm kroków, a światło, uciekające przez dziurki od kluczy zamkniętych drzwi, ślizgało się po czarnej skórzanej kurtce.

*

Ten pewien gość, jak się później okazało, znał pewnego gościa, a nawet dwóch, którzy posiadali po jednej książce, których pozbyli się wraz ze stresem, świadomi, że nie zostaną zniszczone, ale jeszcze się przysłużą. Piwniczna biblioteczka szybko się zapełniła. Robert miał rację. Ludzie, mimo sporego ryzyka, zachowali swoje najukochańsze książki. Najczęściej były to najwyżej dwie, trzy sztuki, ale to wystarczyło, by w ciągu roku rozwiać obawy Edyty co do sensowności budowania aż tak dużego schowka. Zresztą ludzie dość chętnie pozbywali się książek. Jedni ze strachu, inni w zamian za obietnicę możliwości pożyczenia innej. Takiej prawdziwej. Przez rok piwniczna biblioteczka Tuksowiczów nie tylko się zapełniła, ale rozpoczęła działalność, prawie jak biblioteki z dawnych czasów, kiedy żył Stanisław Tuksowicz. Prawie, bo nie była publiczna. Żeby coś pożyczyć czy nawet przekazać książkę, trzeba było znać, „kogoś, kto zna kogoś”. A i to nie gwarantowało sukcesu, że dotrze się do Tuksowiczów, było też sporo osób, które wiedziały czym się małżeństwo zajmuje, choć nikt nie znał dokładnych szczegółów.

*

– Co wy tu ukrywacie? I gdzie? – zastanawiał się mężczyzna w skórzanej kurtce, rozglądając się po piwnicy Tuksowiczów, korzystając z ich nieobecności.

Opukał podłogę i ściany.

– No dobrze. Sami mi pokażecie.

Wydobył z kieszeni cztery malutkie guziki i umieścił w narożnikach piwnicy. Później podobne urządzenia umieścił jeszcze w kilku punktach domu, po czym opuścił willę przy Niepodległości 18, zamykając za sobą starannie drzwi, zwracając baczną uwagę, by wszystko zostawić w stanie, w jakim to zastał.

* * *

Blisko wiek wcześniej, ówczesny premier rządu, bardzo późnym wieczorem, zwołał zebranie swojego ugrupowania.

– Jutro, drogie koleżanki i szanowni koledzy, krótko: głosujemy nad ustawą zezwalającą na wykorzystywanie elektronicznych podręczników w szkołach oraz za dofinansowaniem zakupu czytników książek elektronicznych dla tych, co się na nie zdecydują. Jeżeli jakiś gamoń nie będzie głosował tak jak ja, może od razu na salę sejmową przyjść ze spakowaną walizką, a po głosowaniu wsiąść w pociąg i wracać do domu, sprzedawać pietruszkę na lokalnym targowisku, bo państwowej pensyjki już nie otrzyma. Nigdy. Zrozumiano? – odpowiedziało mu kilka nieśmiałych „tak” oraz milczące skinienia głową. – No to wynocha. I niech nikt nawet nie myśli o opuszczeniu głosowania. Ta ustawa musi przejść. To początek największej cyfryzacji naszego zacofanego narodu.

Członkowie partii, zaskoczeni tym nagłym i niezwykle krótkim zebraniem, rozchodzili się powoli. Niektórzy w milczeniu, inni, będąc wystarczająco daleko od premiera, szeptali między sobą, zastanawiając się, co w niego wstąpiło. Nikt nie zauważył kropelek potu, które wystąpiły mu na czoło. Ten zaś, mimo prób zachowania spokoju i opanowania, czuł, jak wzdłuż kręgosłupa spływa mu cieniutka stróżka, na wspomnienie wczorajszego wieczoru, gdy siedział w swoim gabinecie porządkując papiery, kiedy odwiedził go jakiś mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce.

– Kim pan jest i jak pan tutaj wszedł? – spytał zaskoczony niespodziewaną wizytą. Zanotował też sobie w pamięci, żeby zwolnić ochronę, która tej nocy pełniła służbę.
– Pańskim przyjacielem, ale to od pana, panie premierze, zależy czy nim pozostanę.
– Dobrze, proszę spocząć – powiedział premier chwilę po tym, jak jego gość rozsiadł się wygodnie po drugiej stronie jego biurka. Pewnego rodzaju ciekawość oraz coś w tym mężczyźnie nie pozwalało wzywać ochrony i czekać, jak rozwinie się sytuacja. – W czym zatem mogę pomóc?
– Za trzy dni sejm głosuje nad ustawą o cyfryzacji, tak to ujmijmy, szkół i programu nauczania, dopuszczając podręczniki elektroniczne. Ja i moi pracodawcy pragniemy, by ta ustawa przeszła.
– Pan raczy żartować. Pewnie mi pan tego nie powie, ale domyślam się, kogo może pan reprezentować. Nawet jeśli ustawa przejdzie, niewiele to pańskim pracodawcom pomoże, bo czytniki są drogimi urządzeniami, a żyjemy w dość trudnych czasach.
– No właśnie. Urządzenia mają być tańsze, bo rząd będzie subsydiował ich zakup. Jak to zrobi, to już pańska w tym głowa. Ja do polityki się nie mieszam.
– Teraz to mnie pan rozbawił. Dziękuję za wprawienie mnie w dobry nastrój pod koniec ciężkiego dnia, ale proszę już iść do domu i sobie odpocząć – ironizował premier.
– Dobrze. Już idę. Nim jednak opuszczę pański gabinet, chciałbym panu coś pokazać – nieznajomy podszedł do okna stojącego kilka metrów od biurka, w przestronnym gabinecie pierwszego ministra RP. – Śmiało, proszę podejść.

Premier, zaskoczony bezczelnością i impertynencją nieznajomego oraz wiedziony ciekawością, zbliżył się do okna, wychodzącego na parking, na którym stały cztery samochody, w tym jego prywatna limuzyna, zakupiona za premierowską pensję.

– No i co mi pa… O, kurwa! Co do ciężkiej cholery? Przecież to mój wóz – potężna eksplozja odbiła się echem od okolicznych budynków rządowych.

Premier rzucił się do drzwi, lecz potężny uścisk gościa na jego karku uniemożliwił mu wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Następnie przybysz cisnął nim o ścianę gabinetu.

– Siadaj, matole! Mamy jakieś osiem minut, nim zjawi się tu policja i straż pożarna, racz się zatem zamknąć i posłuchać uważnie. Za trzy dni głosowanie. Ustawa ma przejść. Masz zgłosić poprawkę dotyczącą częściowej refundacji czytników, tak by mniej zamożni obywatele mogli go kupić dzieciom do nauki, a nawet sobie. Za kilka miesięcy, może rok, będą kolejne ustawy, które twój rząd ma opracować. Co do szczegółów, to w odpowiednim czasie ktoś się do ciebie zgłosi. Moi zleceniodawcy chcą zmonopolizować rynek książek, a i wam się to opłaci. Kontrolując czytniki książek, kontrolujemy, co ludzie czytają. Możemy nie dopuścić do tego, by czytali teksty, które mogłyby ich zmusić do… Nazwijmy to… Nadmiernego wysiłku intelektualnego. Kiedy ludzie przestaną czytać, przestaną myśleć. Wam będzie łatwiej rządzić, nam zarabiać. A na wypadek, gdyby coś ci się pomieszało albo moje argumenty nie przemówiły do ciebie zbyt wyraźnie… Twoja żona i córka przebywają teraz na nartach w Austrii?
– Próbuje mnie pan zastraszyć? Nic z tego, nie boję się szantażu, poza tym ta informacja była podana do publicznej wiadomości.
– A to, że znajdują się w pensjonacie Schenberg, w pokoju numer piętnaście, bez rządowej ochrony, bo żona powiedziała, że nie lubi, gdy wokół niej kręcą się, cytuję: „małpoludy”…? A to, że pańska matka…
– Dość! Zrozumiałem. Wystarczy. Ustawa przejdzie, jeśli opozycja…
– Opozycją się nie przejmuj. Zwykłe książki mają zniknąć. Przed nami długa droga, ale jeśli się postarasz, to ugrasz coś dla siebie i zapiszesz się na kartach historii. Do zobaczenia za kilka miesięcy. Nie spieprz tego!

Po wyjściu z gabinetu premiera, mężczyzna w skórzanej kurtce wyjął telefon komórkowy i wybrał numer. Kiedy w słuchawce przestał rozbrzmiewać dźwięk nawiązywanego połączenia, rzucił zdawkowe „Załatwione”. Rozłączył się, wyjął kartę SIM, przełamał na pół, obie połówki schował do kieszeni, a telefon wrzucił do najbliższego kosza.

Wrocław, 2012-01-30

Jak but z lewej nogi

– Gdzieś go schował? – Kazimierz miotał się po mieszkaniu w poszukiwaniu lewego buta. – Nie patrz tak na mnie, tylko pokaż, gdzie go zaniosłeś!

Owczarek niemiecki o przekornym w stosunku do swojego charakteru, imieniu Brutus, wczołgał się pod łóżko i wodził za panem smutnymi oczami, oblizując się od czasu do czasu.

– Zeżarłeś go, prawda? Masz, wąchaj. Szukaj drugiego – Kazimierz podetknął to, co pozostało z chińskiej pary podróbek Adidasa Brutusowi pod nos. Pies uciekając przed zapachem, który unosząc się z buta, rzucał cień na przeciwległą ścianę, a następnie wczołgał się głębiej pod łóżko.

– By cię szlag, zawszony kundlu – cisnął ze złością butem pod łóżko chybiając o kilkanaście centymetrów. – Jestem pewien, że to twoja sprawka. Przez ciebie spóźnię się do kopalni.

Pół godziny później mieszkanie wyglądało, jakby ktoś usilnie czegoś szukał i usilnie nie udawało mu się tego znaleźć. Właściwie, to gdyby ściany były osmalone, można by dorobić do całej tej sytuacji dość zgrabną historię o zamachu bombowym. Tym bardziej, że na środku pokoju ktoś leżał. To, że był w jednym kawałku i wydawał z siebie dźwięki, które głównie przybierały formę wulgaryzmów i przekleństw rzucanych na jakiegoś Brutusa, lekko obalało teorię o eksplozji.

– Wygrałeś pomiocie szatana – Kazimierz sięgnął po telefon i wybrał numer. – Dzień dobry szefie… Tak wiem, że od… Nie… Aha… Wiem, o której jest odprawa… Jak mi szef pozwoli dość do słowa, to może uda mi się wreszcie powiedzieć, że biorę dzisiaj urlop na żądanie… Tak, ale jak szef słusznie zauważył, nie uda mi się być dziesięć minut temu w pracy… Tak, będę jutro… Do widzenia – słuchawka wylądowała na widełkach. – Ty mnie też bufonie jeden!

– No dobra, skoro i tak dziś nie pójdę już do roboty, to skupmy się. Gdzie mogłeś władować ten cholerny but. Wróciłem wczoraj… Dzisiaj z baru – pies wychylił łeb z kryjówki i popatrzył smutno na pana. – Tak. Wiem, że byłem lekko wstawiony, ale poszedłem do kuchni i dałem ci jeść… Czekaj, czekaj…

Kazimierz podszedł do lodówki otworzył ją, a następnie drzwiczki zamrażalnika.

– Hmmm… Przynajmniej już nie śmierdzi… Nie uda mi się tego zwalić na ciebie, prawda? – Brutus zaskamlał cicho. – Skoro tak, a dzień i tak zmarnowany, to trzeba by tu ciut-ciut ogarnąć.

* * *

– Przerywamy nasz program by podać tragiczną informację. Dziś rano w kopalni „Wujek” doszło, około godziny jedenastej do wybuchu metanu. Na razie wiemy o trzynastu ofiarach śmiertelnych oraz dwudziestu ośmiu rannych – Kazimierz wyłączył radio.

– No to wygląda na to, że but w zamrażalniku uratował mi życie. Brutus, pilnuj domu. Jadę do kopalni. Właściwie, po kiego ci to mówię, jesteś psem. Chyba muszę cię wymienić na żonę, czy cuś…

* * *

– Jak jeździsz baranie!? – Kazimierz krzyknął za zielonym Polo, które niemal otarło się o niego, kiedy wysiadał z tramwaju.

Puścił się biegiem w kierunku bramy swojego zakładu pracy. Po chwili zniknął. Ekipa drogowców przyniosła barierki i ogrodziła nimi studzienkę kanalizacyjną, z której zapewne jakiś złomiarz zwinął klapę.

– Czy ludzie nie mogli by trzymać się wyznaczonego harmonogramu? Później tylko trzeba kombinować – Śmierć otrzepał o siebie swoje ręce, utrącając u jednej z nich paliczek palca serdecznego prawej dłoni.

Wrocław, 2011-11-21

Film klasy C

Już nawet nie chodzi o to, że Jakub odczuwał złość z powodu tego, co się stało. Prawdę mówiąc było mu to obojętne. Tak samo jak to, że ludzie odwracali wzrok, kręcąc głowami i znacząco cmokając. Nawet niespecjalnie obchodził go fakt, że nie żyje. Tego stanu był akurat zupełnie pewien. Nawet dość cierpliwa i uparta osoba, jaką zdawał się być Jakub, nie jest w stanie zbyt długo ignorować faktu, że głowę i resztę Jakuba dzieli pewna znacząca przestrzeń. W chwili obecnej odczuwał coś na podobieństwo złości. Z grubsza. Zazwyczaj, kiedy ogarniała go wściekłość, krew napływała mu do głowy, serce nakarmione adrenaliną, waliło tak mocno, że z powodzeniem mogłoby udawać perkusistę, a żołądek kurczył się i podchodził do gardła. W chwili obecnej na przeszkodzie tych wszystkich zjawisk stały drobne problemy natury technicznej. Uczucie, którego obecnie doświadczał Jakub, rodziło się z poczucia społecznej niesprawiedliwości. Wszystko było nie tak. Miał być tunel z jasnym światełkiem na końcu, w kierunku którego mógłby podążać, a tymczasem ani tunelu ani nawet światełka w postaci żarówki choinkowej. Nie miał nic przeciwko przekraczaniu rzeki w łódce lub choćby wpław. Nawet Walkiria byłaby na miejscu. Tymczasem prócz tego, że z łatwością był w stanie, bez pomocy lustra, obejrzeć swoje plecy, nic się nie zmieniło. Wciąż widział i słyszał, co się dzieje, a tak nie powinno być.

I pamiętał.

W gruncie rzeczy, takie coś powinno móc się przytrafić jedynie w filmie. I to jeszcze takim, którego budżet zamykał się w kwocie, niewiele przekraczającej wartość tego, co akurat grupa znajomych, po wypiciu jednego piwa za dużo, wpadłszy na pomysł nakręcenia filmu, znalazła w kieszeniach. Włączając w to kawałek sznurka i otwieracz do butelek. Dwóch gości niosących szybę i facet na motorze, który postanawia pomiędzy nimi przejechać. Chyba każdy przyzna, że brzmi to dość absurdalnie. Jakub poprzysiągł sobie, że już więcej nie wsiądzie na motor, a przynajmniej nie wsiadłby, gdyby miał taką możliwość.

Po pewnym czasie nadeszła ciemność. Potem znów jasność, choć nieco mniejsza, bo ktoś litościwie zasunął mu kotarę powiek na oczy, gdy zamykał go w chłodni. Domknięte powieki raz stawały się jaśniejsze, raz ciemniejsze, gdy spróbować przez nie patrzeć. W końcu zrobiło się całkiem ciemno. Na dłużej niż do tej pory. Zmysł słuchu, który wciąż radził sobie całkiem zgrabnie, nie pozostawił wyobraźni Jakuba zbyt dużego pola do popisu. Odgłos ziemi spadającej na wieko trumny, dawał pewne ukojenie i spokój wewnętrzny.

Zapowiada się długa wieczność – pomyślał Jakub i zaczął liczyć owce. Gdy te się skończyły, przeszedł do krów, słoni, myszy, żyraf, ślimaków i innych zwierzątek. Kiedy skończył, rozpoczął od początku, by się upewnić, że żadnego nie przeoczył.

Warszawa-Wrocław, 2009-12-11

Stefan

Początkowo Stefan nawet tego nie zauważał. A może raczej nie chciał zauważać. Było coś krępującego w fakcie, że dorosły mężczyzna zaczyna mieć coraz większe problemy z ogoleniem się. Tak naprawdę zaczął się zastanawiać nad sobą chyba w piątek, kiedy brzytwa dość mocno zraniła go w policzek. Oczywiście nie był to pierwszy raz, kiedy się zaciął, lecz pierwszy, po którym był niemal pewien, że pozostanie mu spora blizna. Nawet specjalnie się nie zezłościł, co odrobinę go zdziwiło. Starł palcem ściekającą, czerwoną kroplę i oblizał. Była słodka i gęsta.

– Jakby się dobrze zastanowić – pomyślał – nawet dość smaczne.

Zebrał kolejną kroplę i również spił ją z palca. Sięgnął po papierowy ręcznik i przyłożył do rany. Obserwował, jak czerwona plama powiększa swą średnicę. Rana dość szybko przestała krwawić.

Stefan wrzucił papierowy ręcznik z zakrzepłą krwią do sedesu. Westchnął głęboko i spuścił wodę. Podszedł do lustra, by obejrzeć ranę. Może to przez utratę krwi, może tylko przez jej widok, za którym nie przepadał, ale trochę ciężko było Stefanowi skupić wzrok na swoim odbiciu. Kiedy wreszcie mu się to udało, szkody wydawały się być o wiele mniejsze, niż przypuszczał na początku. Może nawet blizna nie będzie tak widoczna.

W środę był już pewien, że z jego ciałem dzieje się coś dziwnego. Coraz częściej zacinał się przy goleniu, a na samą myśl, że będzie musiał chwycić za ostrze brzytwy, ogarniał go strach. W rezultacie nie umiał opanować drżenia rąk, co prowadziło do kolejnych obrażeń. Straty udało mu się zminimalizować dopiero, gdy wymienił brzytwę na, o wiele bezpieczniejszą, maszynkę do golenia.

Wizyta u okulisty wykluczyła problemy ze wzrokiem. Jednak coś było nie tak, jak powinno. Widział coraz gorzej.

Czwartek okazał się przełomowy. Był już pewien, co się dzieje. To nie jego wzrok się pogarsza, tylko on znika. Jego odbicie w lustrze stawało się coraz mniej ostre i coraz mniej wyraźne. Zupełnie jakby mózg nie dawał się przekonać, że powinien widzieć jego odbicie w jakiejkolwiek odbijającej powierzchni i chciał je stamtąd natychmiast wymazać.

Kolejny przełom nastąpił kilkanaście godzin później. Stefan obudził się nad ranem zlany potem.

– Staję się WAMPIREM! – wykrzyknął. – Tak! Teraz to zaczyna nabierać sensu. Znikające odbicie w lustrze, coraz bardziej zaczyna mi smakować krew, za to pieczywo czosnkowe, za którym przepadałem, wywołuje we mnie mdłości. No, i sama myśl o osinowym kołku w moim sercu napawa mnie przerażeniem. Choć z drugiej strony, chyba każdy normalny człowiek – nie-wampir – mógłby odczuwać pewien dyskomfort, gdyby z jego klatki piersiowej wystawał kawałek drewna.

Po etapie zaprzeczania, kiedy Stefan, mimo dowodów, odpychał od siebie myśl, że będzie wampirem, przyszedł czas na akceptację i chłodną analizę, komu zawdzięcza swoje położenie. Bycie wampirem nieco komplikowało mu życie osobiste i zawodowe, choć wizja nocnych imprez wyglądała dość obiecująco.

Stefan nie wiedział wiele o wampirach i ich zwyczajach, choć teraz czuł, ze będzie musiał wszystkie te braki nadrobić. Miał jednak mgliste wrażenie, że stanie się wampirem nierozerwalnie wiązało się z pogryzioną szyją. Niestety nie mógł sobie przypomnieć żadnego takiego incydentu. Była, co prawda, historia z Kaśką, gdy w przypływie miłosnego uniesienia zrobiła mu malinkę, ale to się chyba nie liczy.

Po mozolnym przeszukiwaniu świadomości, gdy jego umysł czuł się przeżuty przez Stefana niczym kawałek gazety, który wpadł w zęby szczeniaka, na ławie zasiadał tylko jeden oskarżony. Kilkanaście dni temu wybrał się na przejażdżkę rowerem. Drogę powrotną postanowił sobie skrócić przez pole kukurydzy, na którym wszystkie komary z promienia dziesięciu kilometrów postanowiły urządzić sobie piknik, a Stefana potraktowały jako przekąskę. Choć to mało prawdopodobne, to musiało stać się wtedy. To był jedyny moment, kiedy został pogryziony. Właściwie to po kilku minutach desperackich poszukiwań, po powrocie do domu, zrezygnował z próby odnalezienia na swoim ciele miejsca, które nie zostało zaatakowane przez tych małych krwiopijców.

Najbliższe tygodnie Stefan uczył się nowego życia. Najtrudniejsze okazało się przemienianie w nietoperza. Kiedy opanował już tę sztukę, boleśnie, na własnej głowie, przekonał się, że korzystanie z echolokacji nie jest taką prostą sprawą, jakby się mogło wydawać. Światło słoneczne w ogóle mu nie przeszkadzało, jednak nocny tryb życia sprawił, że i tak całe dnie przesypiał, choć trumnę uznał za strasznie niepraktyczny i nieco zbyt ekstrawagancki mebel, by w niej spać.

Świeżo upieczony wampir poprzysiągł zemstę. Co wieczór zmieniał się w nietoperza i wyruszał na łowy. Zjadane komary dostarczały mu białka i zaspokajały zapotrzebowanie na hemoglobinę.

Warszawa-Wrocław, 2009-04-22

Koszmar

– Łomatkoicórko! Mówię Ci, jaki miałem sen. Normalnie koszmar jakiś.
– Co się stało?
– Śniło mi się, że leżę sobie na łóżku, prawie zasypiam, a tu nagle spod niego wyskakuje jakiś człowiek, wydając z siebie nieartykułowane dźwięki. Ja go wtedy „pac!” książką, która leżała na stoliku. On mnie wtedy „chap!” zębami za nogę. Ja w krzyk a on w jeszcze większy… I wtedy się obudziłem…
– No, nieźle. Ja bym się chyba posikał ze strachu, gdyby mnie się coś takiego przyśniło.
– Umm… Ja też… Ale zmieniając temat… Ty dziś wyskakujesz z szafy, czy ja?
– Lepiej ty. Ja go dziś zaskoczę zza kotary. Tego się szczyl nie będzie spodziewał. Pewnie jak zwykle każe matce sprawdzić pod łóżkiem. He, he…
– Może być. Spróbuj tego triku z wywracaniem głowy na drugą stronę. Nawet mnie ostatnio prawie przestraszyłeś.

Każdy z potworów udał się do swojej kryjówki, sprawdzając ostrość zębów i pazurów. Po kilkudniowej przerwie Wojtuś nie będzie się niczego spodziewał i jak dobrze pójdzie, znów zmoczy łóżko.

Wrocław-Warszawa, 2009-04-20

Cienka czerwona linia

– Dziwne… – powiedział sam do siebie i przez chwilę wsłuchiwał się w niczym niezakłóconą ciszę. Po chwili wstał i podszedł do najbliższej półki.

– Bardzo dziwne – zastukał palcem w szkło. Nic się nie stało.

Wziął do ręki inną klepsydrę i potrząsnął nią delikatnie. Jedno ziarenko piasku spadło na kopczyk, po czym stoczyło się w dół ku ściance po, już nie centralnie, usypanym wzgórku. Obrócił do góry nogami, po czym ponownie ustawił we właściwej, jeśli tak można byłoby ją nazwać, pozycji. Tym razem całkowicie nic się nie wydarzyło.

Hmm… Coś mi tu nie pasuje – pomyślał. – Nigdy wcześniej to się nie zdarzyło. Kilka razy, owszem zacięła się jedna, czy dwie, ale wystarczyło lekko potrząsnąć. Nigdy na taką skalę… Nigdy wszystkie. Oczywiście pomijając ten jeden raz, zanim rozpocząłem pracę. Tyle, że wcześniej była ta historia ze śliwkami, co to szefowi wyżarli z ogrodu i się wkurzył. Ale później już nie…

Z rozmyślań wyrwał go stukot obcasów po marmurowej posadzce. To też się nie zdarzało. Wyraźnie coś się nie zgadzało. Klepsydra została delikatnie i z niejakim nabożeństwem odstawiona na swoje miejsce.

– W czym mogę pomóc? – nie było to zbyt oryginalne pytanie na rozpoczęcie rozmowy, ale nic innego nie przyszło mu do głowy.

Zmierzył przybysza od stóp do głowy. Właściwie, to całkiem sporo uwagi poświęcił okolicom nieco poniżej szyi. To prawda, że rzadko miewał gości. Właściwie, to nigdy ich u siebie nie przyjmował. Z reguły to on przybywał z wizytą, jednak nie był zbyt entuzjastycznie witany i zdecydowanie nigdy nie proponowano mu, by został na herbatce i pooglądał rodzinne albumy. Jeszcze rzadziej jego gośćmi były kobiety, w dodatku całkiem znośnie zbudowane.

– Ty jesteś Śmierć? – bardziej stwierdziła niż zapytała dziewczyna.
– Tak. A Ty jesteś… – Śmierć spojrzał na półkę z klepsydrami i odruchowo pstryknął jedną z nich nieco zbyt kościstym palcem. – Paulina.

Paulina wyciągnęła rękę w geście powitania. Śmierć spojrzał na białe kości swoich dłoni wystające z rękawa, po czym ze zmieszaniem ukrył je w swojej szacie. Nastąpiła chwila w której oby dwie strony zdają sobie sprawę z faktu, że popełniły faux pas i trzeba z tego jakoś wybrnąć.

– Taaaak… – zaczęli jednocześnie.
– W czym zatem mogę Ci pomóc? – spytał Śmierć.
– Widzisz… – zaczęła nieco skrępowanym głosem Paulina. – My… To znaczy ludzie, doszliśmy do wniosku, że nie podoba nam się obecny stan rzeczy…
– Tak…? I…?
– No wiesz, mamy lekarstwo na raka, AIDS… Umiemy powstrzymać starzenie… – Paulina wyraźnie do czegoś zmierzała lecz póki co, omijała główną myśl niczym kot, który bada, czy znaleziony w krzakach jeż, będzie lepszym kompanem do zabawy, czy wspólnego posiłku. – Najpierw pomyśleliśmy o jakiejś petycji… Później doszliśmy do wniosku, że chyba jednak trzeba to będzie inaczej załatwić…

Oczy Śmierci pod kapturem na ułamek sekundy rozjarzyły się czerwonym blaskiem po czym przygasły i powróciły do delikatnego błękitu.

– … Zostałam oddelegowana… Wybrana… Do… Eeee… Załatwienia tej… Sprawy.
– Chcesz zrobić ze mną to, co ja robiłem od milionów lat, jak dobrze rozumiem?
– No… Eeee… Nie zupełnie. Właściwie to… Tak – Paulina sprawdziła, czy czubki butów należycie lśnią.

Tym razem oczy pod kapturem przybrały lekko zielony odcień.

– W porządku. To do dzieła – zachęcił Paulinę.
– To znaczy, że się zgadzasz? Nie masz nic przeciwko? Nie będziesz się bronił?
– Właściwie to nie mam takiego zamiaru. Masz misję. Pomyśl, jak głupio będziesz wyglądać przed resztą ludzi, kiedy oni ci powierzyli tak ważną misję jak zabicie Śmierci a ty na przykład wrócisz, dajmy na to, martwa. Jak wtedy będziesz przed nimi wyglądać. Co im wówczas powiesz?
– No tak… Ale…
– Ale nie wiesz, jak się do tego zabrać, prawda? Robisz to pewnie pierwszy raz. Zgadłem?
– Nie. Kiedyś zabiłam mysz – odparła prawie dumnie Paulina.
– Interesujące. A jak to zrobiłaś, jeśli wolno wiedzieć?
– Kotem – duma gdzieś uciekła, a jej miejsce zajęła nieprzemożona chęć przyjrzenia się wzorowi na kamiennej podłodze. Mimo iż była doskonale czarna.
– Nie mam kota. Chyba, że przyniosłaś jakiegoś ze sobą. Jeśli nie, to będziesz musiała to załatwić inaczej.

Paulina odwróciła się na pięcie i wybiegła. Śmierć wzruszył ramionami i ponownie odwrócił się do półki z klepsydrami.

Więc to tak – pomyślał. – Lekarstwo na raka… Intrygujące… Faktycznie ostatnio jakoś wolniej chodziły.

– Ekhm… – nieśmiałe chrząknięcie wyrwało Śmierć z zadumy.
– Myślałem, że zrezygnowałaś – Śmierć zerknął na trzymaną w ręku Pauliny kosę, która, sądząc po powyginanym ostrzu, na niejeden kamień w swojej karierze trafiła.
– Przyniosłam to – potrząsnęła narzędziem rolniczym.
– Uhm. Czy chcesz, żebym na przykład usiadł?
– No… Jeśli byłbyś tak uprzejmy.

Paulina przymierzyła ostrze do miejsca, gdzie, ukryty w kapturze, powinien znajdować się odcinek szyjny kręgosłupa. Odsunęła ostrze, po czym jeszcze raz przymierzyła. Wzięła potężny zamach, tak iż ostrze, zatoczywszy prawie pełny okrąg wokół ciała dziewczyny, znalazło się przez chwilę przed zielonymi ognikami w kapturze. Paulina uderzyła. Kilkanaście centymetrów dalej upadła połowa ostrza.

– Słabo naostrzona – skwitował Śmierć. – Weź moją. Stoi tam – kościsty palec wskazał na błyszczącą kosę opartą o ścianę.

Tym razem przymiarka trwała krócej. Kilkanaście centymetrów dalej nic nie upadło. Ostrze przeszło na wylot. Paulina sprawdziła delikatnie ostrze swoim lewym kciukiem, który zaraz po próbie, cały zakrwawiony, wylądował w jej ustach.

– Sy nią paacsujes?
– Tak – odparł Śmierć.
– Jes sałkiem ostaa, aee nie zaziałało.
– Bo to nie tak działa.
– A jah?
– Wiesz… Istnieje taka cienka czerwona linia, którą należy odnaleźć i przeciąć. Wtedy człowiek umiera.
– Ale ty nie umarłeś – palec przestał prawie krwawić.
– Technicznie rzecz ujmując – nie. Praktycznie trochę ciężko uśmiercić coś, co nie do końca jest żywe. Przynajmniej nie w potocznym znaczeniu tego słowa.
– Ale…
– W sumie mógłbym ci zademonstrować, jak to działa, ale sądzę, że na tym nasza znajomość by się zakończyła.
– I mówisz, że kosa jest wygodna?
– Nigdy tego nie powiedziałem. Początkowo linię życia przerywałem ręcznie, ale to było nieco kłopotliwe. Później chodziłem ze scyzorykiem, tylko gdzieś mi się zapodział. Następnie był sierp, ale wiesz… PR. Był mało medialny. Jednak wracając do naszej sprawy…

Paulina znów poczuła pewne skrępowanie. Jak na osobę, która została wysłana z misją uśmiercenia Śmierci, była strasznie nieśmiała.

– Zawsze chciałem pojechać na wakacje.

Śmierć podszedł do szerokiej szafy i otworzył jej drzwi. Przesunął palcem przez całą jej długość, trącając rząd schludnie powieszonych, jednakowych czarnych habitów z ogromnymi kapturami. Sięgnął głębiej i wyciągnął jeden z wieszaków. Kolorowa hawajska koszula i spodenki w kolorze khaki nie najlepiej się ze sobą komponowały, ale czego wymagać od gościa, którego cała szafa wypchana jest czarnymi habitami.

– Czy mogłabyś się odwrócić na chwilę? Chciałem się przebrać i odczuwam pewien dyskomfort psychiczny na myśl, że miałbym się przed tobą obnażyć.

Paulina otworzyła ze zdumienia oczy i usta. W takiej pozie mogła budzić dość niezdrowe skojarzenia. Skinęła głową i posłusznie odwróciła się plecami. Jej uszu dobiegł szelest materiału zsuwającego się na podłogę, kilka głuchych stuknięć oraz dźwięk wciąganych spodenek i zakładanej koszuli.

– Już, dziękuję. No i jak?

Oczy i usta dziewczyny otworzyły się szerzej. Jeszcze odrobinę a zlałyby się w jeden otwór. Niewątpliwie gadający szkielet w hawajskiej koszuli i krótkich spodenkach był widokiem, który można zapamiętać do końca życia. Jakkolwiek długie by ono później nie było. Szkielet wyjął, ukrytą pomiędzy ubraniami w szafie, spakowaną walizkę.

– No to na mnie czas. Trzymajcie się ciepło, nie piszcie i nie dzwońcie. A jak się wam znudzi zabawa w nieśmiertelność, to gdzie są habity, wiesz. Osełka znajduje się w szufladzie biurka, a kilka zapasowych kos znajdziesz w schowku pod schodami. Do reszty sama dojdziesz.

Śmierć sięgnął na najwyższą półkę z klepsydrami i ściągnął jedyną, która tam stała. Zdmuchnął grubą warstwę kurzu. Z szuflady biurka wyciągnął czarny mazak, przekreślił napis „ŚMIERĆ” na tabliczce przybitej do klepsydry i koślawym pismem napisał „PAULINA”. W klepsydrze nie było ani jednego ziarenka piasku.

– No, to aloha! – rzucił krótko przez ramię. – Wieczność nie jest taka straszna. Jest za to śmiertelnie długa. Najgorszy jest pierwszy miliard lat.

Stanął w progu, a unosząca się w okolicy żeber koszula, sugerowała wzięcie głębokiego oddechu. Uważny obserwator mógłby przysiąc, że czaszka, mimo pewnych braków technicznych, szeroko się uśmiechnęła. W oczodołach wesoło błysnęły zielone ogniki.

Paulina spostrzegła, że chyba ostatnio odrobinę straciła na wadze. A może jej się tylko zdawało.

Wrocław, 2009-04-02

Operacja

– Dlaczego chce się pan ich pozbyć? – lekarz powiódł wzrokiem wzdłuż swojego ramienia, długopisu a dalej po niewidzialnej linii łączącej ten ostatni ze stopami pacjenta.
– Mam swoje powody. Zresztą, gdybym nawet panu powiedział, i tak by mi pan nie uwierzył.
– Proszę spróbować. No…
– To długa historia.
– Mam czas. Właśnie kończę dyżur. Jest pan moim ostatnim pacjentem.
– Ale ja je chcę jedynie usunąć – pacjent spojrzał na podłogę gdzie potulnie czekały jego stopy i jakby wyczuwając ciężar jego spojrzenia, nerwowym tikiem poruszyły lewym dużym palcem. Potem prawym. – Zapłacę.
– Naturalnie, że pan zapłaci. Taka operacja nie jest w najmniejszym stopniu refundowana, ale wcześniej chciałbym poznać powód pańskiej decyzji. Proszę mi uwierzyć, że nie co dzień przyjmuję pacjentów w pańskim wieku z tak… Nietypowymi… Eee… Problemami. – Gdyby słowa miały w sobie coś ze sprężyny, lekarz dwa razy przekroczyłby punkt sprężystości wyrazu „problem” i albo rozpadłoby się na sylaby, albo pisane odręcznie byłoby jedynie lekko pofalowaną linią ciągnącą się przez całą szerokość strony.
– No właśnie, ile ma pan lat? – Kontynuował doktor. – Albo ma pan kłopoty z organem międzyusznym albo bardzo ważny powód ku tej decyzji.
– Nie odpuści pan? – Pacjent ni to spytał, ni stwierdził po czym spojrzał na kręcącą w przeczeniu głowę lekarza. – Ale musi pan obiecać, że nie będzie się śmiał. – Tym razem doktor na potwierdzenie mrugnął oczami.
– Niech będzie – powiedział zrezygnowanym tonem głosu. Po dłuższej chwili wahania rozpoczął opowieść.
– Kiedy byłem dzieckiem, tato kupił samochód. Uwielbiałem nim wraz z ojcem jeździć. Obiecałem sobie, że jak tylko nadarzy się sposobność, zrobię prawo jazdy. Zrobiłem je. Ojciec pożyczał mi auto a ja zacząłem odkrywać nową pasję. Któregoś dnia ustępowałem pierwszeństwa karetce na sygnale. Wydawało mi się, że całkiem dobrze jeżdżę i może bym się nadał do takiej karetki jako kierowca. Płaca nie była duża, w przeciwieństwie do stresu na tym stanowisku, ale się zgłosiłem i mnie przyjęli. Kilka razy dziennie wyjeżdżałem na sygnale do potrzebujących. Praca ciężka, ale dająca wiele satysfakcji. Czasem także smutków, gdy nie zdążyliśmy na czas, albo nie można było pomóc. Zwłaszcza w przypadku wypadków drogowych. Ponieważ wykształcenia medycznego nie posiadam, moja rola sprowadzała się do prowadzenia ambulansu w tę i z powrotem. W międzyczasie trochę się nudziłem, więc obserwowałem pracę kolegów. Pewnego dnia, podczas jednego z takich wyjazdów, rzuciła mi się w oczy pewna rzecz. Z początku uznałem, że to niedorzeczne, ale wydawało mi się, iż dostrzegam pewną prawidłowość. Po kilkunastu wyjazdach nabrałem niemal stuprocentowej pewności, ale jeszcze nikomu nic nie mówiłem. Zacząłem uważnie przyglądać się ludziom, którzy zmarli i prowadzić coś w rodzaju dziennika. Okazało się, że wszyscy, – pacjent zaczął mówić z coraz większym przejęciem – którzy stracili życie, nie mieli na nogach butów. Zazwyczaj leżały gdzieś obok, często na tyle dobrze zasznurowane, że można by wykluczyć, w większości przypadków, że spadły przypadkiem.

Pacjent spojrzał na twarz lekarza z pewną dozą niepokoju, że ujrzy na niej ironiczny uśmiech mówiący „zaraz wypiszę panu skierowanie do kolegi. Proszę się nie obawiać, nie zrobi panu krzywdy. Jego gabinet jest bardzo przytulny i wygodny. Także ściany. Jednak trochę ubogo tam w klamki”. Nic z tych rzeczy. Doktor wyrażał szczere zainteresowanie.

– Kiedy powiedziałem o moich spostrzeżeniach przełożonemu, zwymyślał mnie i powiedział, że jeśli chcę nadal pracować, jako kierowca ambulansu, lepiej żebym trzymał gębę na kłódkę. Co prawda zabronił mi o tym rozmawiać, ale nic nie mówił o tym, że nie mogę dalej badać tego tematu. Wszystko wskazywało na to, że jednak mam rację. Pomyślałem, że skoro śmierć zdejmuje buty, to ja ją przechytrzę. – Lekarzowi drgnęła brew, ale taktownie nie przerwał rozmówcy. – Poszedłem do salonu tatuaży i kazałem sobie wydziergać te oto trampki na stopach.

Obaj panowie spojrzeli na wytatuowane obuwie na stopach jednego z nich. Palce stóp zaś ugięły się pod ciężarem wzroku i zagrały na wyimaginowanym pianinie pierwsze takty „Dla Elizy” Beethovena. Nie doczekały się oklasków.

– Ale dlaczego chce je pan usunąć?
– Nie wspomniałem, że jako kierowca „erki” zatrudniłem się mając dwadzieścia pięć lat, sto trzydzieści trzy lata temu, że w międzyczasie przeszedłem siedem poważnych zawałów, dwa groźne wypadki samochodowe w tym jeden z rozpędzonym pociągiem, podczas którego lokomotywa ciągnęła mój samochód trzysta metrów po torach? Za każdym razem lekarze nie mogli wyjść z podziwu, jak udało mi się przeżyć. Jestem pewien, że to przez tatuaż. Śmierć nie może mi ściągnąć butów. Czy zrobi to pan dla mnie i go usunie? Chcę wreszcie świętego spokoju. Dosłownie.
– I tak bym to zrobił. Nasz klient nasz pan. Oczywiście będzie pan musiał zrobić parę testów a i sam zabieg nie jest bezbolesny… Dam panu skierowanie. Jak się pan wyrobi do czwartku, to w przyszłą środę będziemy mogli rozsznurować pańskie trampki – mrugnął do pacjenta.

* * *

– Jak się czuje mój podopieczny?
– Nawet dobrze, ale strasznie od wczoraj bolą mnie stopy.
– Nic dziwnego. Wczoraj właśnie zmieniliśmy morfinę na łagodny środek przeciwbólowy, by uniknąć uzależnienia. Jestem pewien, że ból do wieczora zniknie całkowicie. Daję na to moje słowo. Przyszedłem natomiast z innego powodu. Chciałem zobaczyć, jak się udała operacja. Za chwilę pielęgniarka ściągnie bandaże. Siostro! – Krzyknął lekarz, po czym ponownie zwrócił się do pacjenta. – Może troszkę zaboleć.
– Jassssssna cholera, Auuuaa!!! – Syknął były kierowca „erki”, gdy pielęgniarka rozwijała bandaże na jego stopach ostrożnie i powoli, jak gdyby otwierała bożonarodzeniowy prezent od ukochanego.

Widok wprawdzie nie był zachwycający jak zachód słońca nad morzem, ale z pewnością był równie niezapomniany. Oszczędzając szczegółów fizjonomiczno anatomicznych, można by rzec, że stopy pacjenta wyglądały z grubsza jak niechlujnie odrobiona praca domowa Frankensteina. Po butach jednak nie było śladu.

Lekarz z nieukrywaną dumą przyglądał się swojemu dziełu.

– Wybornie. Wprawdzie blizny zostaną panu do końca życia, ale sądzę, że jeśli… – Spostrzegł, że pacjent, najwyraźniej zmęczony bólem, zasnął. Wzruszył ramionami, wyjął telefon komórkowy i wybrawszy numer, wycofał się z sali pooperacyjnej i udał w stronę swojego gabinetu.

– Halo? – Rzucił do słuchawki, gdy zamilkł sygnał dzwonienia, świadczący o tym, że po drugiej stronie ktoś odebrał. – Operacja się udała i zgodnie z planem całkowicie wyeliminowała tatuaż. To była najt… Dobrze… Tak… Nie, ale sądzę, że za jakieś dwie godziny powinien być przytomny… Uhmm, ale mam jednak nadzieję, że do „niezobaczenia” a przynajmniej nieprędko.

Lekarz nerwowo rzucił słuchawką na biurko, w wyniku czego ucierpiała klapka przytrzymująca baterię, udając się na wędrówkę za szafkę. Rozmowa najwyraźniej wytrąciła go z równowagi.

* * *

Pacjent faktycznie obudził się dwie godziny później. Jego uwadze nie uszła postać mnicha siedzącego na skraju łóżka. Może udało by się go przeoczyć, gdyby się mocno postarał i gdyby ten nie usiadł na jego udzie. Gość siedział zwrócony do niego plecami, z zaciekawieniem przyglądając się jego stopom.

– Kim pan jest?

Przybysz obrócił powoli w jego stronę głowę. Mniej więcej, bowiem mimo wysiłku ciężko było dostrzec pod kapturem twarz albo cokolwiek co by przynajmniej sugerowało, że znajduje się ona gdzieś w okolicy. Po chwili kaptur odezwał się grobowym głosem.

– Bystry jesteś. Udało ci się mnie zatrzymać na sześćdziesiąt dziewięć lat. Ale w końcu udało mi się ci je ściągnąć. – Właściciel głosu wyjął nie wiadomo skąd słoik z zakrwawioną zawartością, która jeszcze całkiem niedawno była częścią jego rozmówcy.
– Śmierć?

Mnich skinął kapturem.

– Myślałem, że jesteś kobietą. A gdzie kosa? – Spytał rozglądając się po sali.
– Jedno i drugie to mit. A zresztą kosa jest nieporęczna. – Odpowiedział przykręcając tłumik do pistoletu. Trzeba iść z duchem czasu. – Widząc jednak niedowierzający wzrok pacjenta, dodał po chwili mniej pewnym głosem. – Zostawiłem przed szpitalem. Nie pozwolili mi jej wnieść.
– A po co ten cyrk z butami?
– Zadajesz zbyt wiele pytań jak na kogoś, kto tyle lat żył na kredyt.

Strzał był tak cichy, że gdyby nie dymiąca lufa, można by przypuszczać, że w ogóle go nie było a ofiara zmarła nie od postrzału a na przykład na zawał. Jak się później okaże, to był zawał. Śmierć rzadko pudłował, choć czasem się spóźniał, jak w tym przypadku. Strzał prosto w serce, to był jednak jego popisowy numer,

– No właśnie, – Śmierć mruknął pod nosem – po cholerę ten cyrk z butami?

Śmierć wzruszył kościstymi ramionami, aż na jego szacie wyraźniej zarysowała się obręcz barkowa, po czym powolnym, obojętnym krokiem wyszedł.

Wrocław-Kraków, 2008-10-27

Mikołaj

Mały Tymon wiedział, że jak będzie grzeczny, to szóstego grudnia przyjdzie Święty Mikołaj i podaruje mu wymarzone prezenty. Z tego właśnie powodu przez okrąglutki rok posłusznie wypełniał wszystkie polecenia rodziców. Nawet doszedł do takiej wprawy, że wręcz odgadywał, co mogli chcieć od niego rodzice i robił to, jeszcze zanim o to poprosili. Jednym słowem Tymek był wzorem. Wiedział o tym i był pewny, że Mikołaj go nie pominie. Był tego tak pewien, że nawet przygotował sobie kilka scenariuszy spotkania. Naturalnie, był za mały, żeby znać znaczenie słowa scenariusz, niemniej często wyobrażał sobie, jak to będzie, co powie i jak będzie przebiegać owo spotkanie.

Tymon wiedział, że Mikołaj przychodzi, kiedy grzeczne dzieci już śpią, ale tak bardzo mu zależało na osobistym spotkaniu z wesołym grubaskiem, radośnie pokrzykującym „ho-ho-ho”, że postanowił udawać sen.

Nadszedł długo oczekiwany piąty grudnia a wraz z nim noc, podczas której Tymek miał spotkać legendarną postać. Tuż przed pójściem spać, chłopiec wypił całe mnóstwo wody. Pomyślał, że domagający się swoich praw pęcherz, nie pozwoli mu zasnąć i w ten sposób zdoła porozmawiać ze Świętym. Nie pomylił się. Już po kilku godzinach poczuł, że jeden z jego organów wewnętrznych rozpoczyna strajk ostrzegawczy, który w każdej chwili może przybrać ostrzejszą formę protestu. Pomysł zadziałał. Tymek nie mógłby zmrużyć oka, nawet, gdyby połknął całą serię produkcyjną silnych leków nasennych. Lepiej, żeby Mikołaj się pospieszył – pomyślał.

Trzy chwile później do kominka wpadło kilka okruchów sadzy. Później jeszcze kilka a zaraz za nimi na palenisko spadło coś dużo większego i, sądząc po hałasie, jaki to uczyniło, cięższego. Sekundę później jeszcze jedno coś wpadło przez komin na pierwsze coś. Pierwsze coś szeptem zaklęło.

Tymek usiadł na skraju łóżka i przyglądał się, jak postać wstaje, odchodzi dwa kroki od kominka, zostawiając za sobą czarne ślady na beżowym dywanie a następnie otrzepuje się z resztek sadzy.

– Inaczej sobie ciebie wyobrażałem – odezwał się w końcu malec, widząc, że czynności porządkowe przybysza chylą się ku końcowi.
– Myślałem, że śpisz. – Odpowiedział nieco zmieszany i zdezorientowany gość. – Słyszałeś, co powiedziałem, kiedy tu… Wszedłem?
– Niezbyt wyraźnie – naciągnął gumkę od majtek prawdy tak mocno, że aż jęknęła ostrzegawczo. – Myślałem, że ubierasz się bardziej na czerwono i jesteś gru… – Zawahał się. – Puszysty. – Zmierzył chudzielca w czarnym ubraniu, po czym przeniósł wzrok na leżący obok worek. Po chwili spytał niepewnie.
– Ale jesteś Świętym Mikołajem?
– Oczywiście, że tak. Posłuchaj tylko: HO! HO! HO! Czerwony kubrak jest zwyczajnie nie praktyczny a schudnąć kazała mi moja małżonka. Zresztą z powodu mojej tuszy z pracy odeszły trzy renifery a kolejne cztery wstąpiły do związków zawodowych i rozpoczęły strajk. – Mikołaj zreflektował się , że wkracza na dość bagnisty teren i za chwilę będzie musiał tłumaczyć ideę związków zawodowych oraz zawiłości małżeńskich nieporozumień, z niezwykle małymi szansami na zrozumienie ze strony malca. Postanowił zatem zmienić temat. – Wiem, że byłeś, HO! HO! HO!, bardzo grzeczny w tym roku. Co chciałbyś dostać od Świętego Mikołaja, HO! HO! HO!?
– Chciałbym piłkę do nogi, trampki i wielki wóz strażacki – jednym tchem wymienił Tymek.

Mikołaj pochylił się nad workiem i chwilę w nim gmerał.

– Dobrze. Tutaj masz pił… – Nie dokończył zdania. Rozdzierający ból promieniował od brzucha. Spojrzał w dół. Mały Tymon wyciągał z niego zakrwawiony nóż kuchenny.

Wypuszczona z rąk piłka potoczyła się w stronę okna. Mikołaj osunął się na kolana po czym uniósł głowę, by spojrzeć na chłopca.

– Coś ty zrobił, ty mały sk… – Tego zdania również nie dokończył. Trzydziestocentymetrowe ostrze przecięło tętnicę szyjną i tchawicę.
– Byłem bardzo grzeczny. Zasłużyłem na WSZYSTKIE zabawki. – Odrzekł Tymek do konającego, po czym pobiegł do łazienki.

Wrocław-Warszawa, 2008-08-03

Umowa

Ciszę późnego popołudnia przerwało pukanie do drzwi. Pukanie nie jest w tym przypadku słowem dobrze oddającym subtelność trzech uderzeń w drzwi, delikatnych niczym cios kowalskiego młota w kuźni.

– Co jest?! – wrzasnął Marek otwierając drzwi niemal z taką samą delikatnością, z jaką zapukano.

Przed drzwiami stała wysoka, bardzo szczupła postać ubrana w czarny habit. Twarz miała skrytą pod głęboko nasuniętym kapturem. Niełatwo było określić płeć postaci, jednak było w niej coś groźnego. Marek nie potrafił jednoznacznie wskazać, czy źródłem niepokoju były wystające z rękawa białe paliczki, czy przedmiot, który obejmowały a który do złudzenia przypominał narzędzie rolnicze, które jakiś czas temu zostało wyparte przez kombajny i kosiarki do trawy.

– Domokrążcom dziękujemy. – Marek nie czekał na odpowiedź na swoje pytanie, podejrzewając, że za nic nie chciałby usłyszeć odpowiedzi. – Zresztą mam już jedną. Jest całkiem nowa i nie potrzebuję kolejnej.

Cofnąwszy się o pół kroku, począł zamykać drzwi. Zakapturzony gość szybkim i zdecydowanym ruchem otworzył je na nowo, wydając z siebie grobowe „Ehhh…”. Ruch był na tyle szybki, że niemal nie dostrzegalny i na tyle zdecydowany, że pomiędzy przybyszem a Markiem upadło na podłogę nieco tynku znad futryny.

– Można? – głęboki baryton rozwiał zupełnie wątpliwości co do płci a jego właściciel nie czekając na zaproszenie, bezceremonialnie wpakował się do mieszkania.
– Ależ bardzo proszę. – odpowiedział zrezygnowany, kiedy nieznajomy zdążył się usadowić w fotelu. – Może sobie usiądziesz?
– Wiesz kim jestem? – Marek skinął głową. – To pewnie też domyślasz się po co przyszedłem?
– Po chomika?
– Słucham?
– A nie, nic. Do siebie mówiłem. Tak, chyba wiem.
– No dobra, więc jak? Miałem dziś całkiem udany dzień, jesteś ostatni, więc pomyślałem, że pozwolę ci wybrać. Potraktuj to jako prezent. Znaj moje dobre… Eee… Moją dobroć.
– Słuchaj, a nie dałoby rady… No wiesz…
– Nie, nie wiem… – zdziwionym i zaciekawionym, nieco, głosem odparł gość
– No dobrze pogadajmy jak rozsądni ludzie. Czego się napijesz? – Marek nieco za późno zdał sobie sprawę z podwójnego faux pas. Na szczęście jego gość zignorował tę część wypowiedzi. – Albo może tylko pogadajmy. Słyszałem, że lubisz hazard…

Marek mógłby przysiąc, że miejsce pod kapturem, gdzie powinna znajdować się twarz, a które szczelnie spowijał cień, drgnęło nerwowo. W tym samym czasie w czaszce gościa zaczęła kołatać się myśl „jakim cudem to się, do ciężkiej cholery, rozniosło?”. Myśl kołatała się tak przez chwilę, po czym wypadła którymś z otworów. Lokator zaś kontynuował.

– Grywasz w szachy, prawda?
– Skąd o tym wiesz?
– Widziałem na malowidłach.
– Może jednak coś innego.
– Ciuciubabka?
Kaptur poruszył się w pozycji horyzontalnej.
– Poker… Warcaby… Berek… Bierki… – każda z tych propozycji kwitowana była przeczącym ruchem kaptura.
– W porządku. – gość z tęsknotą spojrzał w kierunku opartej nieopodal, o ścianę, kosy. – Co to było, to pierwsze?
– Szachy.
– Niech już będą te szachy.
– Zatem, jak wygram, ty sobie idziesz. Jak przegram… Ujmę to tak, że wychodzimy razem. I to ty wybierzesz jak. Stoi?
– Może być. – odparła zrezygnowanym głosem postać w stroju mnicha. Zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego, ilekroć stara się być miły i pójść komuś, choć trochę, na rękę, ten zaczyna cwaniakować. A już zupełnie nie mógł pojąć, czemu wszyscy uparli się na te szachy.

* * *

– Szach i mat. Wygrałem. – kątem oka spojrzał na opartą o ścianę kosę. Wstał, podszedł do niej i podniósł. Podrzucał ją przez chwilę w rękach, jakby ważąc jej ciężar.
– Cóż. Bywa i tak. – odpowiedział wyrywając swoją własność z rąk Marka.

Gość sprawiał wrażenie przygnębionego. Głowę miał pochyloną, o czym świadczył kaptur jeszcze bardziej skrywający jego oblicze. Taki przygarbiony, opierając się o trzonek swojego rolniczego narzędzia, człapał w stronę drzwi. Za nim tanecznym, wręcz, krokiem szedł Marek, nie mogąc się doczekać aż zamknie za nieproszonym gościem drzwi.

Tuż przy drzwiach przybysz powoli się wyprostował i rzekł.

– W porządku, wygrałeś uczciwie. Wychodzę zgodnie z umową. Nie bierz tego do siebie, ale ja po prostu nie lubię przegrywać.

Kosa była naprawdę bardzo ostra. Właściciel umiał o nią zadbać. A już szczególnie umiał robić z niej właściwy, w swej profesji, użytek. Trącił, niby od niechcenia, swoją kościstą stopą, leżącą głowę. Potoczyła się kilka centymetrów w stronę ściany. Wychodząc, ze złości, trzasnął drzwiami. Na otwarte ze zdziwienia oczy spadło nieco tynku znad futryny.

Kraków-Wrocław, 2007-12-21