Misio

Karolina leniwie się przeciągnęła, zsuwając kołdrę, która odsłoniła jej drobne, jędrne piersi. Spojrzała na zegar wiszący na ścianie. Wskazywał jedenastą dwadzieścia dwie. Jedenastą dwadzieścia dwie w niedzielę. Słońce przedzierające się przez, nie do końca szczelnie zasłonięte, żaluzje, pocałowało ją czule w prawy policzek, dając do zrozumienia, że najwyższa pora rozpocząć dzień. Właściwie, to słońce chciało to powiedzieć jakieś dwie godziny temu, jednak natrafiło na przeszkodę natury technicznej, w postaci zasłoniętej metalowej bariery, którą dopiero teraz udało się sforsować, odnajdując szczelinę.

Niedzielne przedpołudnie nie zachęcało do podejmowania tak drastycznych działań, jak zrywanie się z łóżka i rzucanie w wir codzienności. Karolina leniwie obróciła się na bok, próbując oddalić od siebie myśl o wstawaniu. Niemal w tej samej chwili, z jej krtani, wydobył się okrzyk. Bez wątpienia było to okrzykiem, choć z powodu zaspania i krtani nieprzygotowanej do takiego wysiłku, przypominało to bardziej zaloty indyków.

– Misio!!! Jak się tu dostałeś? – ucałowała maskotkę o wyszukanym imieniu Miś. – Przeszedłeś taki kawał pokoju, by mnie przywitać z samego rana?!

Brązowy pluszak, z przyszytą na brzuszku żółtą łatką w kształcie serca, był na zmianę całowany i przytulany do piersi dwudziestoczteroletniej Karoliny. Po tych czułościach dziewczyna z radością i uśmiechem na twarzy wstała i ubrała się, by rozpocząć dzień. Zupełnie zapomniała, z jaką odrazą uciekała jeszcze przed chwilą przed tą nieuniknioną chwilą.

* * *

Dochodziła prawie dwudziesta trzecia, gdy Karolina była niemal gotowa, by udać się na spoczynek. Niemal, bo przed snem pozostała do wykonania jeszcze jedna czynność. Zapoczątkowana w jej wczesnym dzieciństwie przez mamę, a teraz kontynuowana przez nią samą. Pocałowała misia w pluszowy pyszczek i posadziła na parapecie tak, by Miś „miał na nią swoje plastikowe oko”. – Dobranoc, misiu. Pilnuj, żeby nic złego mi się w nocy nie przytrafiło – powiedziała do zabawki.

Czasem ten rytuał wydawał jej się cokolwiek śmieszny i nieco ją zawstydzał, jednak gdy go nie wykonała spała kiepsko albo wręcz wcale.

Nie był to ten sam miś, którego sadzała na parapecie mama Karoliny. Tamten zaginął stosunkowo niedawno i był nieco podniszczony, z racji swojego wieku, jednak dziewczyna bardzo go lubiła. Po tym jak zaginął, cały czas chodziła przygnębiona i smutna. W końcu, gdy koledze z roku, na uczelni, udało się wydusić z niej powód rozpaczy, sprezentował jej tego pluszaka.

Nie byli parą, choć darzyli się wielką sympatią i oboje byli samotni. Nie o tym jest jednak ta historia, choć mogę zdradzić, że owa sympatia chyba zaczęła przeradzać się w coś poważniejszego.

W poniedziałkowy poranek, choć nie tak późno jak poprzedniego dnia, znów ją powitał, siedzący obok, z niezatartym i wiecznym uśmiechem niedźwiadek. Znów został wycałowany i wyściskany, jak w niedzielę, po czym Karolina wyszła z domu.

Historia z misiem powtarzała się przez kilka kolejnych dni. W czwartek… A może było to w piątek, Karolina postanowiła spytać się rodziny, który z jej członków robi jej tę miłą niespodziankę z samego rana. Nikt się nie przyznawał. Przez chwilę ogarnęło ją coś w rodzaju przerażenia.

– Przecież sam nie schodzi z parapetu i nie siada koło mojej głowy. – pomyślała. – Pluszowe zabawki nie chodzą. Prawda…? – Chyba, że są takimi słodkimi misiami, które chcą mi dać buzi z samiutkiego rana, by wprawić mnie w dobry nastrój. – odpowiedziała sama sobie, tyle że już na głos.

Jednak tego wieczora, odczuwając pewien niepokój, związany z misiem, postanowiła przeprowadzić pewien mały eksperyment. Miś nie zasiadł tej nocy na parapecie, a zamiast tego, po ucałowaniu, został delikatnie ułożony między biurkiem, a szafą. Dodatkowo, został nakryty kocem. Ten kamuflaż miał potwierdzić, że to nie on sam chodzi, a ktoś go przenosi. Ponieważ nikt nie wiedział, gdzie jest Miś, jutro nie będzie go koło głowy.

Faktycznie, rankiem misia nie było. Na jego stałym, porannym miejscu, koło jej głowy, spoczywał widelec. Był to widelec, którym wieczorem jadła na kolację jajecznicę, który jeszcze wieczorem spoczywał na talerzu, z lenistwa pozostawionym na biurku. Poznała po zaschniętych resztkach jajka na jego zębach.

– Na biurku… – na głos powtórzyła fragment swojej myśli. – A co z Misiem?

Podbiegła do biurka, przykucnęła i podniosła koc. Miś spał tak, jak został ułożony wieczorem. Ten fakt jeszcze mocniej utwierdził Karolinę w przekonaniu, że jednak któryś z domowników płata jej figla i nie chce się do tego przyznać.

– Pluszowe zabawki same nie chodzą. Prawda, Misiu? – zadała retoryczne pytanie, po czym sama na nie odpowiedziała. – Prawda!

– Bardzo śmieszne – rzuciła z przekąsem rodzinie kilka godzin później, wychodząc z domu, zupełnie nie oczekując żadnej reakcji, mając na myśli ów widelec.

Od tamtego dnia tradycją stało się sadzanie misia na parapecie i odnajdywanie go rano u wezgłowia. No, i oczywiście całowanie go i przytulanie. Zarówno przed pójściem spać, jak i po przebudzeniu.

Któregoś dnia, a właściwie wczesnego poranka, bo zaczynało świtać, Karolinę wyrwał ze snu silny ból brzucha. Gdy otworzyła oczy, dostrzegła na suficie jakiś napis, wymalowany drukowanymi literami, czerwoną farbą. Przymrużyła oczy, próbując go odczytać.

– OD OKNA CIĄGNIE – głosił.

Spojrzała w dół, wzdłuż swojego ciała. Oderwała ręce od brzucha, które tam podświadomie umieściła. Ujrzała na nich tę samą farbę. Krew. Z lewej strony dobiegło ją ciche kichnięcie. Odwróciła głowę. Zobaczyła Misia. W pluszowych łapkach trzymał uniesiony długi, ostry nóż kuchenny. To była ostatnia rzecz, jaką zobaczyła.

Wrocław-Warszawa, 2007-12-13

Comments

comments