Umowa

Ciszę późnego popołudnia przerwało pukanie do drzwi. Pukanie nie jest w tym przypadku słowem dobrze oddającym subtelność trzech uderzeń w drzwi, delikatnych niczym cios kowalskiego młota w kuźni.

– Co jest?! – wrzasnął Marek otwierając drzwi niemal z taką samą delikatnością, z jaką zapukano.

Przed drzwiami stała wysoka, bardzo szczupła postać ubrana w czarny habit. Twarz miała skrytą pod głęboko nasuniętym kapturem. Niełatwo było określić płeć postaci, jednak było w niej coś groźnego. Marek nie potrafił jednoznacznie wskazać, czy źródłem niepokoju były wystające z rękawa białe paliczki, czy przedmiot, który obejmowały a który do złudzenia przypominał narzędzie rolnicze, które jakiś czas temu zostało wyparte przez kombajny i kosiarki do trawy.

– Domokrążcom dziękujemy. – Marek nie czekał na odpowiedź na swoje pytanie, podejrzewając, że za nic nie chciałby usłyszeć odpowiedzi. – Zresztą mam już jedną. Jest całkiem nowa i nie potrzebuję kolejnej.

Cofnąwszy się o pół kroku, począł zamykać drzwi. Zakapturzony gość szybkim i zdecydowanym ruchem otworzył je na nowo, wydając z siebie grobowe „Ehhh…”. Ruch był na tyle szybki, że niemal nie dostrzegalny i na tyle zdecydowany, że pomiędzy przybyszem a Markiem upadło na podłogę nieco tynku znad futryny.

– Można? – głęboki baryton rozwiał zupełnie wątpliwości co do płci a jego właściciel nie czekając na zaproszenie, bezceremonialnie wpakował się do mieszkania.
– Ależ bardzo proszę. – odpowiedział zrezygnowany, kiedy nieznajomy zdążył się usadowić w fotelu. – Może sobie usiądziesz?
– Wiesz kim jestem? – Marek skinął głową. – To pewnie też domyślasz się po co przyszedłem?
– Po chomika?
– Słucham?
– A nie, nic. Do siebie mówiłem. Tak, chyba wiem.
– No dobra, więc jak? Miałem dziś całkiem udany dzień, jesteś ostatni, więc pomyślałem, że pozwolę ci wybrać. Potraktuj to jako prezent. Znaj moje dobre… Eee… Moją dobroć.
– Słuchaj, a nie dałoby rady… No wiesz…
– Nie, nie wiem… – zdziwionym i zaciekawionym, nieco, głosem odparł gość
– No dobrze pogadajmy jak rozsądni ludzie. Czego się napijesz? – Marek nieco za późno zdał sobie sprawę z podwójnego faux pas. Na szczęście jego gość zignorował tę część wypowiedzi. – Albo może tylko pogadajmy. Słyszałem, że lubisz hazard…

Marek mógłby przysiąc, że miejsce pod kapturem, gdzie powinna znajdować się twarz, a które szczelnie spowijał cień, drgnęło nerwowo. W tym samym czasie w czaszce gościa zaczęła kołatać się myśl „jakim cudem to się, do ciężkiej cholery, rozniosło?”. Myśl kołatała się tak przez chwilę, po czym wypadła którymś z otworów. Lokator zaś kontynuował.

– Grywasz w szachy, prawda?
– Skąd o tym wiesz?
– Widziałem na malowidłach.
– Może jednak coś innego.
– Ciuciubabka?
Kaptur poruszył się w pozycji horyzontalnej.
– Poker… Warcaby… Berek… Bierki… – każda z tych propozycji kwitowana była przeczącym ruchem kaptura.
– W porządku. – gość z tęsknotą spojrzał w kierunku opartej nieopodal, o ścianę, kosy. – Co to było, to pierwsze?
– Szachy.
– Niech już będą te szachy.
– Zatem, jak wygram, ty sobie idziesz. Jak przegram… Ujmę to tak, że wychodzimy razem. I to ty wybierzesz jak. Stoi?
– Może być. – odparła zrezygnowanym głosem postać w stroju mnicha. Zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego, ilekroć stara się być miły i pójść komuś, choć trochę, na rękę, ten zaczyna cwaniakować. A już zupełnie nie mógł pojąć, czemu wszyscy uparli się na te szachy.

* * *

– Szach i mat. Wygrałem. – kątem oka spojrzał na opartą o ścianę kosę. Wstał, podszedł do niej i podniósł. Podrzucał ją przez chwilę w rękach, jakby ważąc jej ciężar.
– Cóż. Bywa i tak. – odpowiedział wyrywając swoją własność z rąk Marka.

Gość sprawiał wrażenie przygnębionego. Głowę miał pochyloną, o czym świadczył kaptur jeszcze bardziej skrywający jego oblicze. Taki przygarbiony, opierając się o trzonek swojego rolniczego narzędzia, człapał w stronę drzwi. Za nim tanecznym, wręcz, krokiem szedł Marek, nie mogąc się doczekać aż zamknie za nieproszonym gościem drzwi.

Tuż przy drzwiach przybysz powoli się wyprostował i rzekł.

– W porządku, wygrałeś uczciwie. Wychodzę zgodnie z umową. Nie bierz tego do siebie, ale ja po prostu nie lubię przegrywać.

Kosa była naprawdę bardzo ostra. Właściciel umiał o nią zadbać. A już szczególnie umiał robić z niej właściwy, w swej profesji, użytek. Trącił, niby od niechcenia, swoją kościstą stopą, leżącą głowę. Potoczyła się kilka centymetrów w stronę ściany. Wychodząc, ze złości, trzasnął drzwiami. Na otwarte ze zdziwienia oczy spadło nieco tynku znad futryny.

Kraków-Wrocław, 2007-12-21

Comments

comments