Operacja

– Dlaczego chce się pan ich pozbyć? – lekarz powiódł wzrokiem wzdłuż swojego ramienia, długopisu a dalej po niewidzialnej linii łączącej ten ostatni ze stopami pacjenta.
– Mam swoje powody. Zresztą, gdybym nawet panu powiedział, i tak by mi pan nie uwierzył.
– Proszę spróbować. No…
– To długa historia.
– Mam czas. Właśnie kończę dyżur. Jest pan moim ostatnim pacjentem.
– Ale ja je chcę jedynie usunąć – pacjent spojrzał na podłogę gdzie potulnie czekały jego stopy i jakby wyczuwając ciężar jego spojrzenia, nerwowym tikiem poruszyły lewym dużym palcem. Potem prawym. – Zapłacę.
– Naturalnie, że pan zapłaci. Taka operacja nie jest w najmniejszym stopniu refundowana, ale wcześniej chciałbym poznać powód pańskiej decyzji. Proszę mi uwierzyć, że nie co dzień przyjmuję pacjentów w pańskim wieku z tak… Nietypowymi… Eee… Problemami. – Gdyby słowa miały w sobie coś ze sprężyny, lekarz dwa razy przekroczyłby punkt sprężystości wyrazu „problem” i albo rozpadłoby się na sylaby, albo pisane odręcznie byłoby jedynie lekko pofalowaną linią ciągnącą się przez całą szerokość strony.
– No właśnie, ile ma pan lat? – Kontynuował doktor. – Albo ma pan kłopoty z organem międzyusznym albo bardzo ważny powód ku tej decyzji.
– Nie odpuści pan? – Pacjent ni to spytał, ni stwierdził po czym spojrzał na kręcącą w przeczeniu głowę lekarza. – Ale musi pan obiecać, że nie będzie się śmiał. – Tym razem doktor na potwierdzenie mrugnął oczami.
– Niech będzie – powiedział zrezygnowanym tonem głosu. Po dłuższej chwili wahania rozpoczął opowieść.
– Kiedy byłem dzieckiem, tato kupił samochód. Uwielbiałem nim wraz z ojcem jeździć. Obiecałem sobie, że jak tylko nadarzy się sposobność, zrobię prawo jazdy. Zrobiłem je. Ojciec pożyczał mi auto a ja zacząłem odkrywać nową pasję. Któregoś dnia ustępowałem pierwszeństwa karetce na sygnale. Wydawało mi się, że całkiem dobrze jeżdżę i może bym się nadał do takiej karetki jako kierowca. Płaca nie była duża, w przeciwieństwie do stresu na tym stanowisku, ale się zgłosiłem i mnie przyjęli. Kilka razy dziennie wyjeżdżałem na sygnale do potrzebujących. Praca ciężka, ale dająca wiele satysfakcji. Czasem także smutków, gdy nie zdążyliśmy na czas, albo nie można było pomóc. Zwłaszcza w przypadku wypadków drogowych. Ponieważ wykształcenia medycznego nie posiadam, moja rola sprowadzała się do prowadzenia ambulansu w tę i z powrotem. W międzyczasie trochę się nudziłem, więc obserwowałem pracę kolegów. Pewnego dnia, podczas jednego z takich wyjazdów, rzuciła mi się w oczy pewna rzecz. Z początku uznałem, że to niedorzeczne, ale wydawało mi się, iż dostrzegam pewną prawidłowość. Po kilkunastu wyjazdach nabrałem niemal stuprocentowej pewności, ale jeszcze nikomu nic nie mówiłem. Zacząłem uważnie przyglądać się ludziom, którzy zmarli i prowadzić coś w rodzaju dziennika. Okazało się, że wszyscy, – pacjent zaczął mówić z coraz większym przejęciem – którzy stracili życie, nie mieli na nogach butów. Zazwyczaj leżały gdzieś obok, często na tyle dobrze zasznurowane, że można by wykluczyć, w większości przypadków, że spadły przypadkiem.

Pacjent spojrzał na twarz lekarza z pewną dozą niepokoju, że ujrzy na niej ironiczny uśmiech mówiący „zaraz wypiszę panu skierowanie do kolegi. Proszę się nie obawiać, nie zrobi panu krzywdy. Jego gabinet jest bardzo przytulny i wygodny. Także ściany. Jednak trochę ubogo tam w klamki”. Nic z tych rzeczy. Doktor wyrażał szczere zainteresowanie.

– Kiedy powiedziałem o moich spostrzeżeniach przełożonemu, zwymyślał mnie i powiedział, że jeśli chcę nadal pracować, jako kierowca ambulansu, lepiej żebym trzymał gębę na kłódkę. Co prawda zabronił mi o tym rozmawiać, ale nic nie mówił o tym, że nie mogę dalej badać tego tematu. Wszystko wskazywało na to, że jednak mam rację. Pomyślałem, że skoro śmierć zdejmuje buty, to ja ją przechytrzę. – Lekarzowi drgnęła brew, ale taktownie nie przerwał rozmówcy. – Poszedłem do salonu tatuaży i kazałem sobie wydziergać te oto trampki na stopach.

Obaj panowie spojrzeli na wytatuowane obuwie na stopach jednego z nich. Palce stóp zaś ugięły się pod ciężarem wzroku i zagrały na wyimaginowanym pianinie pierwsze takty „Dla Elizy” Beethovena. Nie doczekały się oklasków.

– Ale dlaczego chce je pan usunąć?
– Nie wspomniałem, że jako kierowca „erki” zatrudniłem się mając dwadzieścia pięć lat, sto trzydzieści trzy lata temu, że w międzyczasie przeszedłem siedem poważnych zawałów, dwa groźne wypadki samochodowe w tym jeden z rozpędzonym pociągiem, podczas którego lokomotywa ciągnęła mój samochód trzysta metrów po torach? Za każdym razem lekarze nie mogli wyjść z podziwu, jak udało mi się przeżyć. Jestem pewien, że to przez tatuaż. Śmierć nie może mi ściągnąć butów. Czy zrobi to pan dla mnie i go usunie? Chcę wreszcie świętego spokoju. Dosłownie.
– I tak bym to zrobił. Nasz klient nasz pan. Oczywiście będzie pan musiał zrobić parę testów a i sam zabieg nie jest bezbolesny… Dam panu skierowanie. Jak się pan wyrobi do czwartku, to w przyszłą środę będziemy mogli rozsznurować pańskie trampki – mrugnął do pacjenta.

* * *

– Jak się czuje mój podopieczny?
– Nawet dobrze, ale strasznie od wczoraj bolą mnie stopy.
– Nic dziwnego. Wczoraj właśnie zmieniliśmy morfinę na łagodny środek przeciwbólowy, by uniknąć uzależnienia. Jestem pewien, że ból do wieczora zniknie całkowicie. Daję na to moje słowo. Przyszedłem natomiast z innego powodu. Chciałem zobaczyć, jak się udała operacja. Za chwilę pielęgniarka ściągnie bandaże. Siostro! – Krzyknął lekarz, po czym ponownie zwrócił się do pacjenta. – Może troszkę zaboleć.
– Jassssssna cholera, Auuuaa!!! – Syknął były kierowca „erki”, gdy pielęgniarka rozwijała bandaże na jego stopach ostrożnie i powoli, jak gdyby otwierała bożonarodzeniowy prezent od ukochanego.

Widok wprawdzie nie był zachwycający jak zachód słońca nad morzem, ale z pewnością był równie niezapomniany. Oszczędzając szczegółów fizjonomiczno anatomicznych, można by rzec, że stopy pacjenta wyglądały z grubsza jak niechlujnie odrobiona praca domowa Frankensteina. Po butach jednak nie było śladu.

Lekarz z nieukrywaną dumą przyglądał się swojemu dziełu.

– Wybornie. Wprawdzie blizny zostaną panu do końca życia, ale sądzę, że jeśli… – Spostrzegł, że pacjent, najwyraźniej zmęczony bólem, zasnął. Wzruszył ramionami, wyjął telefon komórkowy i wybrawszy numer, wycofał się z sali pooperacyjnej i udał w stronę swojego gabinetu.

– Halo? – Rzucił do słuchawki, gdy zamilkł sygnał dzwonienia, świadczący o tym, że po drugiej stronie ktoś odebrał. – Operacja się udała i zgodnie z planem całkowicie wyeliminowała tatuaż. To była najt… Dobrze… Tak… Nie, ale sądzę, że za jakieś dwie godziny powinien być przytomny… Uhmm, ale mam jednak nadzieję, że do „niezobaczenia” a przynajmniej nieprędko.

Lekarz nerwowo rzucił słuchawką na biurko, w wyniku czego ucierpiała klapka przytrzymująca baterię, udając się na wędrówkę za szafkę. Rozmowa najwyraźniej wytrąciła go z równowagi.

* * *

Pacjent faktycznie obudził się dwie godziny później. Jego uwadze nie uszła postać mnicha siedzącego na skraju łóżka. Może udało by się go przeoczyć, gdyby się mocno postarał i gdyby ten nie usiadł na jego udzie. Gość siedział zwrócony do niego plecami, z zaciekawieniem przyglądając się jego stopom.

– Kim pan jest?

Przybysz obrócił powoli w jego stronę głowę. Mniej więcej, bowiem mimo wysiłku ciężko było dostrzec pod kapturem twarz albo cokolwiek co by przynajmniej sugerowało, że znajduje się ona gdzieś w okolicy. Po chwili kaptur odezwał się grobowym głosem.

– Bystry jesteś. Udało ci się mnie zatrzymać na sześćdziesiąt dziewięć lat. Ale w końcu udało mi się ci je ściągnąć. – Właściciel głosu wyjął nie wiadomo skąd słoik z zakrwawioną zawartością, która jeszcze całkiem niedawno była częścią jego rozmówcy.
– Śmierć?

Mnich skinął kapturem.

– Myślałem, że jesteś kobietą. A gdzie kosa? – Spytał rozglądając się po sali.
– Jedno i drugie to mit. A zresztą kosa jest nieporęczna. – Odpowiedział przykręcając tłumik do pistoletu. Trzeba iść z duchem czasu. – Widząc jednak niedowierzający wzrok pacjenta, dodał po chwili mniej pewnym głosem. – Zostawiłem przed szpitalem. Nie pozwolili mi jej wnieść.
– A po co ten cyrk z butami?
– Zadajesz zbyt wiele pytań jak na kogoś, kto tyle lat żył na kredyt.

Strzał był tak cichy, że gdyby nie dymiąca lufa, można by przypuszczać, że w ogóle go nie było a ofiara zmarła nie od postrzału a na przykład na zawał. Jak się później okaże, to był zawał. Śmierć rzadko pudłował, choć czasem się spóźniał, jak w tym przypadku. Strzał prosto w serce, to był jednak jego popisowy numer,

– No właśnie, – Śmierć mruknął pod nosem – po cholerę ten cyrk z butami?

Śmierć wzruszył kościstymi ramionami, aż na jego szacie wyraźniej zarysowała się obręcz barkowa, po czym powolnym, obojętnym krokiem wyszedł.

Wrocław-Kraków, 2008-10-27

Comments

comments